Re: WIELCY (nieco zapomniani ) POLACY...

31
Paweł Jasienica
Obrazek
Umysł i charakter człowieka! – skreślcie te czynniki, a dzieje narodów staną się niezrozumiałe.

W lipcu 1945 roku Leon Beynar - zastępca „Łupaszki”, został ciężko ranny w nogę. Opiekę i schronienie znalazł we wsi Jasienica, gdzie ukrywał go proboszcz Stanisław Falkowski.
Czy przybrane nazwisko znanego pisarza wzięło się właśnie od nazwy wsi?
Paweł Jasienica to pseudonim Leona Lecha Beynara, który urodził się 10 listopada 1909 roku w Symbirsku na terenie carskiego Imperium Rosyjskiego. Wywodził się z rodziny o tradycjach patriotycznych. Jego dziadkowie i pradziadkowie brali udział w powstaniach narodowych. Matką pisarza była Helena Maliszewska. Jego ojciec – Mikołaj, z zawodu był agronomem.
Leon Beynar dzieciństwo spędził na terenie Rosji, u boku starszego brata i młodszej siostry. W domu dbano polską tradycję, czytano polską literaturę. Jak wspominał sam Jasienica: W domu mówiło się tylko po polsku, książek […] było zawsze sporo, zwłaszcza powieści historycznych.

Podróż do Polski

Na początku 1914 roku rodzina wyruszyła w długą podróż do Polski, gdzie dotarła dopiero w 1920 roku. Daleka droga wiodła, między innymi, przez Białą Cerkiew, Humań i Kijów. Po powrocie do ojczyzny rodzina pisarza zamieszkała w Grodnie. Później przeniosła się do Wilna. Doskonałe opisy wydarzeń z tamtych lat znajdują się w „Pamiętniku” Pawła Jasienicy.
W 1928 roku rozpoczął studia historyczne na wydziale humanistycznym Uniwersytetu Stefana Batorego w Wilnie. Najbliżsi nie byli zdziwieni wybranym przez niego kierunkiem studiów. Młody Beynar wstąpił „do takiej organizacji, która w ogóle nie miała sztandaru, bo go zastępował olbrzymi dwumetrowej chyba długości kij pielgrzymi, ozdobiony u góry pękiem czerwonych i żółtych sznurów. […] Był to Akademicki Klub Włóczęgów Wileńskich, przez jednych uważany za tonącą w najdzikszej rozpuście odmianę masonerii, przez innych zaś wyszydzany jako zgromadzenie cnotliwych harcerzyków. […] my kochaliśmy przyrodę, przestrzeń, plener. Spędzenie niedzieli w mieście hańbiło”.
W czasie studiów Leon Beynar poznał swoją przyszłą żonę – Władysławę Adamowicz.
Dyplom uzyskał w 1932 roku. Napisał pracę magisterską na temat polityki obozu „białych” w powstaniu styczniowym. Ukończył Dywizyjny Kurs chorążych i przez rok służył w 1. Pułku Piechoty Legionów w Wilnie. Po ukończeniu studiów był bezrobotny, żył z udzielenia korepetycji.

Młode lata w Grodnie
1 listopada 1934 roku ożenił się. Zmiana sytuacji i potrzeba utrzymania rodziny sprawiły, że w 1935 roku podjął pracę nauczyciela historii w grodzieńskim gimnazjum. Wtedy też ukazały się jego pierwsze książki: „Zygmunt August na ziemiach dawnego Wielkiego Księstwa” oraz „Ziemie północno-wschodnie Rzeczypospolitej Polskiej za Sasów”. Obie pozycje wydano jako pomoc dla nauczycieli.
Praca nauczyciela nie satysfakcjonowała młodego historyka. Lech Beynar wziął udział w konkursie na spikera Polskiego Radia w Wilnie. Okazało się, że ma świetny głos, bardzo dobrą dykcję i dobrze się czuje za mikrofonem. Oprócz obowiązków spikera prowadził też krótkie audycje historyczne. Pracował w „Słowie Wileńskim” razem ze Stanisławem Catem-Mackiewiczem. W 1938 roku na świat przyszła jego jedyna córka – Ewa.

Okres II wojny światowej

We wrześniu 1939 roku został zmobilizowany i powołany do 134. Pułku Piechoty. Był dowódcą plutonu, brał udział w walkach nad Narwią i Bugiem. Po podpisaniu aktu kapitulacji Beynar trafił do niewoli, z której szczęśliwie udało mu się uciec.
W 1940 roku wstąpił do Związku Walki Zbrojnej. Przyjął pseudonimy „Wacław” i „Nowina”. Zajął się redagowaniem biuletynu radiowego. Brał udział w tajnym nauczaniu. Jesienią 1942 roku ze Stanisławem Stommą współtworzył tajny uniwersytet powszechny, który działał do 1944 roku.
W czasie okupacji zajmował się także pracą fizyczną, pracował m.in. na budowach i w tartaku, gdzie zdarzył mu się wypadek i stracił palec u ręki.
W lipcu 1944 roku brał udział w prowadzonych w ramach akcji „Burza” walkach o Wilno. W bitwie z Armią Czerwoną stoczonej w sierpniu 1944 roku jego oddział został rozbity, a Beynar dostał się do niewoli. Po przesłuchaniach został wcielony do Ludowego Wojska Polskiego, skąd zdezerterował. Służył w 5. Wileńskiej Brygadzie AK. Początkowo był adiutantem Zygmunta Szendzielarza „Łupaszki”. Z czasem stał się jego zastępcą odpowiedzialnym za wywiad i kontrwywiad oraz za kasę oddziału.
W trakcie potyczki w lipcu 1945 roku Lech Beynar został ciężko ranny w nogę. Opiekę i schronienie znalazł we wsi Jasienica, gdzie ukrywał go proboszcz – Stanisław Falkowski.

Okres powojenny
Po wojnie Beynar trafił do Krakowa, gdzie przybrał pseudonim – Paweł Jasienica.
Wokół tego pseudonimu narosły legendy. Nazwisko automatycznie kojarzone jest z nazwą wsi, w której ukrywał się Beynar, natomiast Kazimierz Koźniewski twierdził, iż przybrane nazwisko to początek zdania „JA SIĘ NIC A nic nie boję”. Przybrane imię przypisywano ołtarzowi św. Pawła, za którym miał się ukrywać Beynar. Z kolei córka Jasienicy w napisanej przez siebie książce przekonywała, że imię Paweł podobało się ojcu i to ostatecznie zaważyło na takim wyborze.
Beynar musiał przyjąć pseudonim, by nie narażać rodziny, która pozostała w Wilnie. Żona formalnie miała status wdowy. Rodzina przyjechała do Polski dopiero 1 lipca 1946 roku. Żona i córka zamieszkały w Zakopanem, potem w Szczekocinach i w końcu w 1955 roku przeniosły się do Warszawy.
W Krakowie Paweł Jasienica podjął pracę w redakcji Tygodnika Powszechnego. 2 lipca 1948 roku „wpadł w kocioł” i został aresztowany w trakcie wizyty u wileńskich znajomych z czasów konspiracji.
Jak sam wspominał: „27 sierpnia 1948 roku zostałem uwolniony przez Dyrektora Politycznego Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego. Nie spodziewałem się tego wcale. Powiedziano mi: „Wyjdzie Pan na wolność, zobaczymy, czy się to Ojczyźnie opłaci”. Nie podpisywałam żadnych zobowiązań. Nawet zobowiązania do milczenia. Usłyszałem tylko: „Jest pan człowiekiem inteligentnym i sam wie, że nie wolno zdradzać tajemnic śledztwa”.
O uwolnienie Jasienicy starał się Bolesław Piasecki. Po wyjściu z więzienia Beynar przeprowadził się do Warszawy. Od 1950 roku współpracował krótko ze stowarzyszeniem „Pax”. Z tego okresu pochodzi zbiór reportaży z Kielecczyzny; „Wisła pożegna zaścianek (1951), „Reportaże z wykopalisk -Świt słowiańskiego jutra” (1952).
W maju 1952 roku Jasienica jako wysłannik „Nowej Kultury” pojechał do Wrocławia. Miał napisać artykuł o pracach naukowych prowadzonych we wrocławskim Zakładzie Mikrobiologii profesora Ludwika Hirszfelda. Zafascynowanie tematem doprowadziło do powstania książki „Opowieści o żywej materii”. W 1955 roku powstała książka „Zakotwiczeni” traktująca o osiągnięciach w dziedzinie budownictwa wodnego naukowców z Politechniki Gdańskiej.
W 1955 roku Paweł Jasienica otrzymał w Warszawie dwupokojowe mieszkanie na ul. Jarosława Dąbrowskiego. Wtedy właśnie rodzina zamieszkała razem. Córka Beynara wspominała niesamowitą dyscyplinę pracy ojca: „Ojciec potrafił sobie narzucić bardzo regularny tryb życia. Po śniadaniu i obowiązkowym telefonie do babci, który zawsze rozpoczynał słowami: „Dzień dobry, mamo, jak się mama czuje”, około ósmej zasiadał do maszyny i do godziny czternastej, czyli do obiadu, pisał, robiąc krótkie przerwy na kawę. Wtedy do dużego pokoju się nie wchodziło”.
Na rok 1960 przypadł czas publikacji „Polski Piastów”, trzy lata później „Polski Jagiellonów”, która zajęła pierwsze miejsce w plebiscycie „Kuriera Warszawskiego”. Wydanie tych książek to szczególny moment, który w liście do córki wspominała żona Jasienicy:
„Stała nagonka na Leszka, tym razem przez Celinę Bobińską. A takie akcje nic dobrego nie wróżą. Coś mi się zdaje, że w końcu ojca wykończą, bo gdzież można dopuścić do powodzenia nie-marksisty. Ojciec jest tym wszystkim bardzo zmęczony i zdenerwowany, co też odbija się również na mnie”.

W konfrontacji z cenzurą
Celina Bobińska była jednym z historyków, którzy atakowali Jasienicę za mało marksistowskie podejście do podejmowanych tematów. Walkę z cenzurą Jasienica opisał w „Pamiętniku”:
„W wypadku Polski Jagiellonów zagrożony był cały tekst. Recenzenci wewnętrzni wydawnictwa Ossolineum, wychodząc oczywiście z marksistowskiego punktu widzenia, zdyskwalifikowali ten elaborat zupełnie. […] odpowiedziałem recenzentom jedenastostronicowym traktatem skierowanym do wydawnictwa. Wyraziłem wdzięczność za wszelkie rzeczowe sprostowania. […] Lecz co do poglądów, sposobu ujmowania dziejów, poprosiłem, aby mnie pozostawiono przy moim świętym prawie własności prywatnej. Oświadczyłem ponadto, że nie zamierzam się przyczyniać do smarowania dziegciem historii własnego kraju. […] Pod presją swej rady naukowej Ossolineum zrzekło się wydawania książki. Chętnie wziął ją Państwowy Instytut Wydawniczy i dopiero z jego rąk trafiła ona do władzy, noszącej enigmatyczne miano Urzędu Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk. Sprawa się wlokła, mijał już trzeci rok sporów, debat i szarpania nerwów”.
Ostatecznie cenzura puściła „Polskę Jagiellonów” nie zmieniając w tekście nawet przecinka.
Paweł Jasienica należał do Klubu Krzywego Koła, a w roku 1961 roku został jego prezesem. Wygłosił w nim m.in. takie prelekcje „Polski początek II wojny światowej”, „O polskiej anarchii”. Środowisko Klubu skupiało różnych intelektualistów i podlegało stałej inwigilacji przez SB.
Problematyka wzrostu znaczenia cenzury i niskich nakładów książek, była poruszona przez literatów na zebraniu Zarządu Literatów Polskich w styczniu 1964 roku. Jasienica w liście do córki pisał:
"Odbyło się dwudniowe Plenum Zarządu Związku Literatów, w którym może uczestniczyć każdy członek Związku. Uczestniczyłem więc i ja […] Złamany został statut Związku[…] od tego się zaczęło, że fakt złamania statutu zaniepokoił grono osób dobrej woli, do których zaliczał się Twój Ojciec. Trochę się naradziliśmy przed plenum, no i ruszyliśmy do natarcia. […] Po zakończeniu [referatu profesora Jakubowskiego – red.] od razu ruszył do ataku Słonimski, potem ja, potem Stefan Kisielewski. Nie chodziło nam o referat, ale o sprawy zasadnicze, o katastrofę w kulturze, brak papieru na książki, cenzurę, no i znowu statut, czyli poszanowanie prawa. Powiedziałem, przestańmy dużo gadać o honorariach, stypendiach, paszportach zagranicznych, itp, bo powołanie nasze dotyczy spraw ważniejszych”.

Obserwacja operacyjna

Efektem tego wystąpienia był słynny List 34 wystosowany do premiera Cyrankiewicza, podpisany również przez Pawła Jasienicę. Rozpoczęły się aresztowania i represje. W lutym 1959 roku założono sprawę „obserwacji operacyjnej na Beynara Lecha vel Jasienicę Pawła”. W listopadzie 1960 roku odstąpiono od sprawy, gdyż „figurant” zaniechał wrogich działań. Paweł Jasienica stał się ponownie obiektem zainteresowania SB w 1968 roku.
Żona Jasienicy wspierała go, przeżywała każdy sukces i każde niepowodzenie. Władysława chorowała na serce. 29 marca 1965 rano gorzej się poczuła, konieczna była operacja. Po podaniu środka znieczulającego, na który chora była uczulona nastąpił zgon. Jasienica bardzo przeżył odejście małżonki. Pierwsze dni po jej śmierci spędził razem z córką w Bieszczadach.
W połowie lat 60. pisarz poznał Zofię O’Bretenny. Ta znajomość okazała się dla niego okrutna w skutkach…
29 lutego 1968 roku odbyło się nadzwyczajne zebranie Związku Literatów Polskich w związku ze zdjęciem „Dziadów” z afisza. Paweł Jasienica wyraził swój negatywny stosunek do tego wydarzenia i skrytykował brak obiektywizmu prasy oraz wystąpienia antysemickie. Podpisał także list do rektora UW w obronie represjonowanych studentów. Konsekwencją tych działań było słynne przemówienie Gomułki na zjeździe PZPR 19 marca 1968 roku, w którym Jasienicy zarzucono popełnienie wielu zbrodni w okresie powojennym, przynależność do „bandy Łupaszki” oraz zdradę - przez co tak szybko udało mu się opuścić więzienie w 1948 roku.
W prasie zaroiło się od publikacji krytykujących „wrogów Polski Ludowej”. Pisano:

„Paweł Jasienica nadużył wielkoduszności władzy ludowej [...] i do dziś pozostał na wrogich pozycjach, (Trybuna Ludu)”.

„To właśnie Beynar -”Nowina” zagrzewa bandytów Łupaszki do mordowania białostockich chłopów, palenia wsi i grabieży [...] W ciągu ostatnich lat Jasienica zbliża się do tych grup, które [...] rozpoczęły krecią robotę. Paweł Jasienica zaczął uporczywie dążyć do rozlewu krwi i utopienia w niej Polski wpychanej na drogę wewnętrznej anarchii. Nie udało się specjalistom od „mokrej roboty” zrealizować snu o trupach [...] To nie Polska Ludowa grzebie dobre imię Pawła Jasienicy. To on własnoręcznie je pogrzebał, (Słowo Polskie)”.
Czyny „bandyty” potępiała młodzież robotnicza, studencka, i uczniowska Białostocczyzny. Prasa postulowała usunięcie Jasienicy z szeregów ZLP. Środowiska literackie poszczególnych miast odcinały się od reakcyjnych poczynań i wichrzycielskich zapędów, solidaryzowały się z myślą partii.
Córka wspominała z tego okresu setki telefonów z pogróżkami. Na szczęście były też liczne głosy poparcia. Paweł Jasienica w końcu jednak wyprowadził się z domu i zamieszkał u Zofii O’Bretenny.

10 grudnia 1969 roku Paweł Jasienica ożenił się powtórnie ze wspominaną O’Bretenny. Wiosną 1970 roku okazało się, że pisarz ma raka płuc w końcowym stadium. Nie zdążył już ukończyć „Pamiętnika”. Zmarł 19 sierpnia 1970 roku.

W 2002 roku córka pisarza - Ewa Beynar-Czeczott - po ujawnieniu informacji o współpracy drugiej żony ojca z bezpieką, nie wyraziła zgody na kolejne wznowienia prac Jasienicy.
W grudniu 2006 roku sąd przyznał jej wyłączność praw autorskich.

autor
Gabriela Sierocińska - Dec
źródło
http://www.polskieradio.pl/historia/art ... x?id=77763
aforyzmy
http://cytaty.eu/autor/paweljasienica-2.html

Bibliografia podmiotowa

* Zygmunt August na ziemiach dawnego Wielkiego Księstwa 1935.
* Ziemie północno-wschodnie Rzeczypospolitej za Sasów, Wilno 1939
* Wisła pożegna zaścianek (wydanie pierwsze Instytut Wydawniczy PAX lipiec 1951, nakład 10000+350 egz.)
* Świt słowiańskiego jutra(wydanie pierwsze PIW październik 1952, nakład 10000+153 egz.)
* Biały front (wydanie pierwsze PIW sierpień 1953, nakład 7000+161 egz.)
* Opowieści o żywej materii (wydanie pierwsze PIW 1954, nakład 10000+176 egz.)
* Zakotwiczeni (wydanie pierwsze PWN 1955, nakład 5136 egz.)
* Chodzi o Polskę, wydawnictwo Polonia, Warszawa 1956
* Archeologia na wyrywki. Reportaże (wyd. pierwsze, wydawnictwo Książka i Wiedza, Warszawa listopad 1956, nakład 3260 egz., wyd. ostatnie Prószyński i S-ka 2009, ISBN 978-83-7648-085-5)
* Ślady potyczek (wydanie pierwsze Czytelnik styczeń 1957, nakład 3205 egz., wyd. ostatnie Prószyński i s-ka 2009, ISBN 978-83-7648-196-8)
* Kraj Nad Jangtse, w nowszych wydaniach Kraj na Jangcy (wydanie pierwsze Czytelnik 1957, nakład 2185 egz., wyd. ostatnie Prószyński i S-ka 2008, ISBN 978-83-7469-798-9)
* Dwie drogi (wyd. pierwsze PIW 1960, wyd. ostatnie Prószyński i S-ka 2009, ISBN 978-83-89325-28-0)
* Myśli o dawnej Polsce (wyd. pierwsze Czytelnik 1960, wyd. ostatnie Czytelnik 1990 ISBN 83-07-01957-5)
* Słowiański rodowód (wydanie pierwsze PIW grudzień 1961, nakład 20000+253 egz., wyd. ostatnie Prószyński i S-ka 2008, ISBN 978-83-7469-705-7)
* Tylko o historii (wyd. pierwsze Iskry 1962, wyd. ostatnie Prószyński i S-ka 2009, ISBN 978-83-7648-267-5)
* Trzej kronikarze (wyd. pierwsze PIW 1964, wyd. ostatnie Prószyński i S-ka 2008, ISBN 978-83-7469-750-7)
* Ostatnia z rodu (wyd. pierwsze 1965, wyd. ostatnie Prószyński i S-ka 2009, ISBN 978-83-7648-135-7)
* Polska Piastów (wyd. pierwsze PIW 1960, wyd. ostatnie Prószyński i S-ka 2007, ISBN 978-83-7469-479-7)
* Polska Jagiellonów ( wyd. pierwsze PIW 1963, wyd. ostatnie Prószyński i S-ka 2007, ISBN 978-83-7469-522-0 )
* Cykl Rzeczpospolita Obojga Narodów (wyd. ostatnie (całość) Prószyński i S-ka 2007)
o Rzeczpospolita Obojga Narodów: Srebrny wiek t. 1 (wyd. pierwsze PIW 1967, wyd. ostatnie Prószyński i S-ka 2007, ISBN 978-83-7469-580-0)
o Rzeczpospolita Obojga Narodów: Calamitatis Regnum t.2 (wyd. pierwsze PIW 1967, wyd. ostatnie Prószyński i S-ka 2007, ISBN 978-83-7469-582-4)
o Rzeczpospolita Obojga Narodów: Dzieje agonii t. 3 (wyd. pierwsze PIW 1972, wyd. ostatnie Prószyński i S-ka 2007, ISBN 978-83-7469-583-1)
* Rozważania o wojnie domowej (wyd. pierwsze w drugim obiegu ok. 1980, wyd. ostatnie Prószyński i S-ka 2008, ISBN 978-83-7469-660-9)
* Pamiętnik (wyd. pierwsze w drugim obiegu ok. 1985, wyd. ostatnie Prószyński i S-ka 2007, ISBN 978-83-7469-612-8)
* Polska anarchia (wyd. pierwsze Wydawnictwo Literackie 1988, wyd. ostatnie Prószyński i S-ka 2008, ISBN 978-83-7469-880-1)
* Ewa Beynar-Czeczott, Mój ojciec Paweł Jasienica (wyd. pierwsze Prószyński i S-ka 2006, ISBN 83-7469-437-8)

Po wyroku sądowym dotyczącym praw autorskich, korzystnym dla córki pisarza Ewy Beynar-Czeczott, wydawnictwo Prószyński i S-ka wznowiło trylogię Pawła Jasienicy (Polska Piastów, Polska Jagiellonów, Rzeczpospolita Obojga Narodów)
Ostatnio zmieniony 25 cze 2010, 19:06 przez Abesnai, łącznie zmieniany 1 raz.
Wypowiadaj swoją prawdę jasno i spokojnie, wysłuchaj innych, nawet tępych i nieświadomych, oni też mają swoją opowieść. Porównując się z innymi, możesz stać się próżny i zgorzkniały, zawsze bowiem znajdziesz lepszych i gorszych od siebie.

Re: WIELCY (nieco zapomniani ) POLACY...

32
Żołnierzom wyklętym - ostatni partyzanci,ostatni bohaterowie ...
część dalsza ...

=================================================================================
[youtube][/youtube]
=================================================================================

Pseudonim HUZAR


[youtube][/youtube]

Kazimierz Kamieński urodził się 8 stycznia 1919 r. w Markowie-Wólce, pow. Wysokie Mazowieckie. Był synem Franciszka i Aleksandry z d. Spaleńskiej, właścicieli czterdziestohektarowego gospodarstwa rolnego.

Obrazek


Kpt. Kazimierz Kamieński "Huzar"

Po uzyskaniu w 1938 r. matury w Średniej Szkole Handlowej w Wysokim Mazowieckiem powołano go do czynnej służby wojskowej, w trakcie której ukończył szkołę podchorążych w Centrum Wyszkolenia Kawalerii w Grudziądzu. Skierowany został 9 psk, odbył z nim kampanię wrześniową; dostał się do niewoli niemieckiej, z której został zwolniony w połowie października 1939 r. i powrócił do domu. Do konspiracji wstąpił prawdopodobnie już w grudniu 1939 r. (Podlaski Batalion Śmierci). W maju 1940 r. został zaprzysiężony w ZWZ. W czasie okupacji niemieckiej był dowódcą plutonu ZWZ-AK, a od 1 marca 1943 r. równolegle kierował referatem broni w Komendzie Obwodu AK Wysokie Mazowieckie. W dniu 2 listopada 1943 r. awansowany do stopnia podporucznika. Od początku 1944 r. był także adiutantem komendanta obwodu. Uczestniczył w wielu akcjach bojowych przeciwko okupantowi niemieckiemu.

Kpt. "Huzar"

Po zajęciu powiatu przez Armię Czerwoną latem 1944 r., zagrożony aresztowaniem przez NKWD, ukrywał się. Na przełomie 1944 i 1945 powołano go na dowódcę oddziału samoobrony AK (później AKO-WiN) Obwodu Wysokie Mazowieckie, który w ciągu kilku miesięcy rozwinął z czterech do ok. 30 osób. Od 1 czerwca 1945 otrzymuje kolejny awans i dowodzi oddziałem w stopniu porucznika. Przeprowadzał on akcje likwidacyjne, w ramach których w latach 1945-1946 wykonano 30 wyroków śmierci na informatorach i funkcjonariuszach UB, NKWD, działaczach komunistycznych, nadgorliwych milicjantach i pospolitych przestępcach. Przeciwstawiano się nielegalnemu wyrębowi lasów oraz rygorystycznemu egzekwowaniu przez władze kontyngentów. Oddział stoczył w tym okresie kilka potyczek z WP oraz grupami UBP i MO, wiele razy opanował posterunki MO, m.in. wiosną 1945 w Szulborzu i Łapach, a latem 1946 w Kosowie Lackim. W celu zdobycie środków finansowych na działalność oddziału i żywności atakowano sklepy GS, kasy kolejowe, poczty. 17 lutego 1946 r. w Kitach przeprowadzono akcję na pociąg relacji Łapy – Warszawa, podczas której zginął oficer WP i trzy osoby cywilne, zdobyto broń oraz 700 tys. zł., a na początku kwietnia na pociąg na stacji Czarnowo-Undy. W 1946 r. oddział czuł się tak pewnie, że na swoim terenie działał w sposób prawie jawny.

30 kwietnia 1946 r. Kazimierz Kamieński „Huzar” awansowany został do stopnia kapitana. Był przeciwnikiem ujawnienia się i wspierał działania Franciszka Potyrały „Oracza”, inspektora białostockiego WiN, mające na celu storpedowanie akcji amnestyjnej przez stworzenie na bazie WiN nowej organizacji pod nazwą „Wolność i Sprawiedliwość”. Swoim żołnierzom pozostawił jednak wolną rękę, po czym większość z nich ujawniła się wiosną 1947 r. i oddział został rozformowany.
Wkrótce wokół pozostającego w konspiracji kpt. Kamieńskiego skupiło się wielu byłych członków AK-WiN zagrożonych aresztowaniem lub ściganych przez UB. W ten sposób nastąpiła odbudowa oddziału, który w maju 1947 r. podporządkował się kpt. Władysławowi Łukasiukowi „Młotowi” i oddział wszedł na zasadach autonomicznych w skład 6 Brygady Wileńskiej. Pod koniec 1948 r. liczył 28 żołnierzy.

Po śmierci kpt. „Młota” w czerwcu 1949 r. kpt. Kazimierz Kamieński „Huzar” objął dowództwo nad pozostałymi patrolami 6 Brygady Wileńskiej.
Patrole te kontynuowały tradycję 6 Brygady Wileńskiej i przejęły jej nazwę. Ze stosunkowo nielicznej grupy, wcześniej będącej jedynie silnym patrolem, oddział "Huzara" został rozbudowany do stanu kilkudziesięciu ludzi podzielonych na kilka mniejszych patroli.
Początkowo kpt. "Huzar" dowodził osobiście grupą operującą na prawym brzegu Bugu [okresowo wyodrębnił patrol ppor. Witolda Buczaka "Ponurego"], natomiast komendę na grupą z terenu pow. Sokołów Podlaski powierzył ppor. Józefowi Małczukowi "Brzaskowi" [jesienią 1949 z grupy tej wydzielony został patrol plut. Jana Czarnockiego "Huragana"]. Po śmierci ppor. "Brzaska" w walce pod Toczyskami 7 kwietnia 1950 dowództwo patrolu "sokołowskiego" objął plut. Arkadiusz Czapski "Murat". Gdy i on padł w walce z KBW 30 września 1950, kpt. "Huzar" dowództwo nad grupą działającą na lewym brzegu Bugu przekazał st.sierż. Adamowi Ratyńcowi "Lampartowi". Grupa ta dotrwała do 12 maja 1952, kiedy to zniszczona została przez KBW podczas operacji pod Sokólem k. Mielnika. W lecie 1950 siły operujące na prawym brzegu Bugu podzielone zostały na trzy patrole, którymi dowodzili: kpt. "Huzar", ppor. "Ponury" i sierż. Lucjan Niemyjski "Krakus". W styczniu 1951 oddział "prawobrzeżny" podzielony został na patrol "sztabowy" kpt. "Huzara" [do którego dołączył sierż. "Krakus"], patrol ppor. "Ponurego" oraz patrol plut. Eugeniusza Tymińskiego "Rysia" [rozbity 29 maja 1951 w Żochach Nowych]. W lecie 1951 sformowany został nowy patrol dowodzony przez sierż. Kazimierza Parzonkę "Wichurę". Taki stan organizacyjny [patrole: "sztabowy", "Ponurego", "Zygmunta" i "Lamparta"] utrzymał się do wiosny 1952.

Patrole działały w kilku powiatach woj. białostockiego (Wysokie Mazowieckie, Bielsk Podlaski) i warszawskiego (Siedlce, Sokołów Podlaski). Od maja 1947 r. do września 1952 r. przeprowadziły ok. 90 akcji, w większości o charakterze likwidacyjnym, w wyniku których zginęło ponad 50 osób, głównie podejrzanych o współpracę z UBP, członków ORMO, PPR-PZPR, funkcjonariuszy MO. Stoczyły 21 potyczek z grupami operacyjnymi KBW, UBP i MO oraz przeprowadziły kilkanaście akcji zaopatrzeniowych, głównie na instytucje spółdzielcze.
Egzekucje były podyktowane zagrożeniem dekonspiracją, potyczki zaś miały charakter obronny i powodowały znaczne straty. Miejscowa ludność, choć w większości nadal życzliwie ustosunkowana do podziemia, była już zmęczona wieloletnią konfrontacją z władzą. Wg ustaleń Jerzego Kułaka, tylko w woj. białostockim w latach 1947 – 1952 aresztowano ok. 300 osób z siatki „Huzara”, z których połowa została skazana na wieloletnie więzienie.
W wyniku strat ponoszonych w starciach z KBW i UB, we wrześniu 1952 oddział kpt. "Huzara" stopniał do jednego tylko pododdziału - patrolu dowodzonego przez sierż. "Zygmunta" lecz kpt. Kazimierz Kamieński „Huzar” i pozostali przy życiu jego żołnierze wciąż byli nieuchwytni.
Nie mogąc zlikwidować „Huzara”, MBP wykorzystało do walki z nim grę operacyjną z użyciem fikcyjnej V Komendy WiN. Przedstawiciele tej komendy (a faktycznie agenci MBP) po długich zabiegach nawiązali jesienią 1951 r. bezpośredni kontakt z kpt. Kamieńskim. Przekazali mu m.in. polecenie, aby zaprzestał akcji zbrojnych i przestawił się na prace organizacyjne, dostarczyli mu też środki finansowe.
Na początku 1952 r. poinformowano go, że został mianowany komendantem Białostockiego Okręgu WiN. Zgodnie z instrukcją ograniczył akcje do minimum, równocześnie grupy operacyjne KBW-UB kontynuowały działania przeciwko oddziałowi – od maja 1952 r. ze znacznymi efektami. Rozbito patrole st. sierż. Adama Ratyńca „Lamparta” i ppor. Witolda Buczaka „Ponurego” - obydwaj zginęli. Aresztowano wielu właścicieli konspiracyjnych melin, a liczebność oddziału spadła we wrześniu 1952 r. do ośmiu osób.
W ten sposób zmuszono kpt. „Huzara” do przyjęcia propozycji przedstawicieli V Komendy WiN przerzucenia jego i jego współtowarzyszy na Zachód. Został zwabiony w tym celu 17 października 1952 r. do Warszawy i aresztowany przez funkcjonariuszy MBP dnia 29 października 1952 r. Po ciężkim czteromiesięcznym śledztwie sprawę skierowano do WSR w Warszawie.
W celach pokazowych rozprawę przeciwko kpt. „Huzarowi” i sześciu współoskarżonym zorganizowano w Łapach. Po trzydniowym procesie (24-26 marzec 1953) sąd w składzie: ppłk. Mieczysław Widaj (przewodniczący), mjr Jan Płonka i por. Władysław Marszałek (oskarżał prokurator ppłk Henryk Ligęza) 26 marca wydał wyrok skazujący kpt. Kazimierza Kamieńskiego „Huzara” na trzynastokrotną karę śmierci, utratę praw publicznych i obywatelskich praw honorowych na zawsze oraz przepadek całego mienia na rzecz skarbu państwa.
Podczas tego procesu kary śmierci otrzymali również jego podwładni: Mieczysław Grodzki „Żubryd”, Wacław Zalewski „Zbyszek” i Tadeusz Kryński „Rokita” (w przypadku tego ostatniego Rada Państwa skorzystała z prawa łaski i zamieniła karę śmierci na dożywotnie więzienie). W stosunku do kpt. Kamieńskiego NSW (składowi przewodniczył płk. Aleksander Tomaszewski) nie uwzględnił skargi rewizyjnej (28 V 1953), a Rada Państwa nie skorzystała z prawa łaski (6 X 1953). Wyrok wykonano w więzieniu w Białymstoku 11 października 1953 r. o godz. 13:30. W egzekucji uczestniczyli: sędzia WSR w Białymstoku njr Jan Płonka, naczelnik więzienia ppor. Tadeusz należyty, prokurator kpt. Sylvester Ströcker, lekarz kpt. Tamerlan Smolski i dowódca plutonu egzekucyjnego st. sierż. Aleksander Jurczuk – wykonujący wyrok.
Miejsce pochówku kpt. Kazimierza Kamieńskiego „Huzara”, odznaczonego Krzyżem Walecznych, jednego z najdłużej działających i najbardziej bohaterskiego dowódcy antysowieckiego powstania, do dzisiaj pozostaje nieznane.
13 marca 1997 r. SW w Białymstoku w wydanym postanowieniu, uznał za nieważny wyrok WSR z 26 marca 1953 r.
Dwa lata wcześniej, 8 października 1995 r. odsłonięto w Piekutach Nowych pomnik ku czci kpt. Kazimierza Kamieńskiego „Huzara”, jako wyraz hołdu i pamięci społeczeństwa dla jednego z ostatnich dowódców oddziałów walczących przeciwko komunistom, nie tylko na Białostocczyźnie, ale i w całej Polsce.

źródło
http://podziemiezbrojne.blox.pl/html
Ostatnio zmieniony 06 lip 2010, 19:55 przez Abesnai, łącznie zmieniany 1 raz.
Wypowiadaj swoją prawdę jasno i spokojnie, wysłuchaj innych, nawet tępych i nieświadomych, oni też mają swoją opowieść. Porównując się z innymi, możesz stać się próżny i zgorzkniały, zawsze bowiem znajdziesz lepszych i gorszych od siebie.

Re: WIELCY (nieco zapomniani ) POLACY...

33
Józef Franczak

[youtube][/youtube]

W małej wsi w województwie lubelskim zginął jesienią 1963 roku podczas obławy 45-letni Józef Franczak, poszukiwany listem gończym były AK-owiec. Był ostatnim żołnierzem antykomunistycznego podziemia. Z bronią w ręku ukrywał się dokładnie 24 lata.

Obrazek


To był niesamowity rok - 1963. W Dallas ginie John F. Kennedy. Walentina Tiereszkowa macha ludzkości z orbity okołoziemskiej. Na osłodę imperialistom - The Beatles nagrywają singiel "She Loves You". A w Polsce? Na całego trwa nasza mała stabilizacja. Rewelacyjny Zbigniew Pietrzykowski po raz czwarty zostaje mistrzem Europy w boksie, a Roman Zambrowski wylatuje z KC, co jest wyraźnym sygnałem, że okres błędów i wypaczeń jest już za nami. Prawdziwe rewelacje jednak czekają rodaków na odcinku kultury. Przy salwach spontanicznego śmiechu odbywa się w Warszawie premiera "Jak być kochaną" Wojciecha Hasa, Bohdan Łazuka bierze udział w zdjęciach do filmu "Beata", zaś rewelacyjny Zbigniew Maklakiewicz występuje w aż czterech filmach.
No i jeszcze jedno. W małej wsi koło Piask w województwie lubelskim ginie podczas obławy 45-letni Józef Franczak, poszukiwany listem gończym były AK-owiec. Dopiero niedawno, po ujawnieniu dokumentów operacyjnych SB sprzed czterdziestu lat okazało się, że był ostatnim polskim partyzantem. Z bronią w ręku ukrywał się dokładnie 24 lata.

Grupa z pepeszą
80-letnia dziś siostra Franczaka Czesława Kasprzak w pustym domu w Kolonii Kębłów koło Lublina nie ma specjalnie dużo do roboty. Dziarska staruszka opowiada dzieje swojej batalii z mszycami. Próbowały zeżreć paprotki, ale im się nie udało. Nagle w jej błękitnych oczach pojawiają się żywsze ogniki. - Nie, że mój brat, ale on od Boga miał - wzdycha. - Był taki przystojny, jelegancki, cały Józwa...
Elegancki? W dokumentach lubelskiego IPN-u przetrwało kilka zdjęć Józefa Franczaka. Na jednym z nich żołnierz jest ledwo widoczny. Zza pogięć i przetarć pożółkłego papieru dostrzec można tylko wyraźne oczy. Nad nimi łamie się fala modnego zaczesu. To przez tę fryzurę i maniery eleganta dostał podczas okupacji mało dziarską ksywę - "Laluś". Przezwisko przylgnęło do niego na lata. Ale były i inne. Zygmunt Libera "Babinicz", partyzant z Lubelszczyzny, nazywał go "Laleczką". W jakichś meldunkach figuruje także jako "Guściowa". A gdy po wojnie wyjechał do Sopotu, by rozpocząć nowe życie, zmienił papiery na Józefa Bagińskiego.
Dwa kolejne zdjęcia pochodzą z lata 1947 r. Byli Ak-owcy to dla władzy ludowej mordercy z bandy. Na zdjęciach nie widać, by się tym przejmowali. Zadowoleni, pewni siebie, uzbrojeni. Na jednej z fot "Lalek" stoi z gołą klatą. Jakoś go to peszy. Wypręża się do przodu, ale minę ma nie tęgą. Na następnym zdjęciu czwórka partyzantów inscenizuje scenę zatrzymania szpiega. Gra go właśnie "Laluś". Chyba się śmieje, zaś pozostała trójka mierzy do niego ze zdobycznej broni. Ktoś po lewej stronie ma go na muszce pepeszy, Walenty Waśkiewicz "Strzała" jakby wyszarpuje mu papiery, a Stanisław Kuchcewicz "Wiktor" bierze tęgi zamach i za chwilę urwie mu głowę metalową kolbą. Takie tam zabawy "zaplutych karłów reakcji". Na kolejnej fotografii "Laluś" stoi tyłem. W tyrolskim kapelusiku filuternie przekrzywionym na boczek wygląda jak gajowy z bajki o czerwonym kapturku. Do tego ten biały kołnierz a la Słowacki. Kupa śmiechu.
Ale na zdjęciach jest coś, co już nie bawi. Nad głowami golasów widać cyfry. Służyły do identyfikacji. Zdjęcia pochodzą bowiem z archiwum Zdzisława Brońskiego "Uskoka". "Resort", jak na UB mówi się do dziś w tych stronach, namierzył go w maju 1949 r. "Uskok" wysadził się granatem w oblężonym bunkrze. Zostało po nim archiwum, w tym pisany po wojnie pamiętnik i zdjęcia. Dzięki nim kontynuowano polowanie na byłych AK-owców.

"Strzałę" dopadli jeszcze w kwietniu '49, "Wiktora" dopiero w 1953 r. Niezidentyfikowany partyzant z pepeszą pewnie padł w jednej z kilkudziesięciu innych potyczek. Do 1956 r. Lubelszczyzna huczała od nocnych wystrzałów. Z czasem było ich coraz mniej.Aż ucichły zupełnie. Obława trwała jednak dalej. Resort - krok po kroku - namierzał ostatniego partyzanta w PRL-u. Ten wymykał się jak duch i powoli zmieniał się w żywą legendę.

Byle nie do Ludowego Wojska
Historia jego życia to dzieje polowania. W tarapatach był od chwili napaści Niemiec na Polskę. Ale do niewoli dostał się radzieckiej. Po kilku dniach był już na wolności. Uciekł. Zapewne jak inni żołnierze "po przejściach" wrócił w rodzinne strony. Od razu związał się z powstającą konspiracją. Dokładnie tak samo zrobił Janusz Brochwicz-Lewiński "Gryf". Dziś ten 85-letni kombatant opowiada: - Za dnia pracowaliśmy jako robotnicy, wieczorami szło szkolenie, a potem nocami szliśmy na akcje. Już po roku każdy miał kilka życiorysów. Ja byłem magazynierem, mechanikiem, sprzedawałem węgiel. A po robocie wyrównywałem rachunki z Niemcami. Rano znowu pokornie ładowałem węgiel. Po wpadce - przeszedłem do partyzantki. Tam poznałem "Babinicza" i "Lalusia".
Józef Franczak został dowódcą drużyny, a potem dowódcą plutonu w III Rejonie Obwodu Lublin AK. Był jednym z 60 tysięcy takich jak on konspiratorów na Lubelszczyźnie. Gdy w lipcu 1944 r. Armia Czerwona przekroczyła Bug, rozpoczęła się tu długo oczekiwana akcja "Burza". Celem tej insurekcji było nie tyle wypędzenie Niemców, ale uświadomienie władzom sowieckim, że na wyzwolonych terenach gospodarzem są Polacy. Największe boje toczyła 27. Wołyńska Dywizja AK. Zdobyła samodzielnie Lubartów, Kock i Firlej. Wraz z innymi oddziałami oddała "na tacy" wyzwolicielom z Armii Czerwonej kilkadziesiąt miast i miasteczek.
Doszło wtedy do kontaktów AK z sowiecką i komunistyczną partyzantką. Zdzisław Broński „Uskok", przyszły dowódca „Lalusia", tak opisał w pamiętniku porucznika AL „Czarnego Sępa":
„Buty cokolwiek za duże, bo »rekwirowane «. Z jednego zwisa onuca, na drugim sterczy zardzewiała ostroga. Polski mundur za ciasny i dlatego niezapięty. Pas obciążony pistoletem, granatami opadł poniżej brzucha. Na plecach dynda się mapnik wyładowany słoniną, cebulą i chlebem. Na głowie on sobie potrzebował włożyć oficerską rogatywkę, przy której otok własnego pomysłu ozdobił czerwoną szmatą, a na szmacie przypiął kwokę".
25 lipca Sowieci przystąpili do pierwszych aresztowań. Zostaje rozbrojona 27. Dywizja, a pięć dni potem 9. Dywizja Piechoty AK. Powoli, z dnia na dzień, z tygodnia na tydzień zaczynają się zapełniać oczyszczone już z trupów (po niegdysiejszych niemieckich gospodarzach) cele więzienia na lubelskim zamku i baraki na Majdanku.
„Nie przychodziła mi jeszcze wtedy do głowy myśl - notuje dalej „Uskok" - że władze »demokratyczne « mogą potraktować mnie jako przestępcę za to, że byłem dowódcą oddziału partyzanckiego AK. Że wszystkie organizacje niekomunistyczne będą traktowane jako »faszystowskie « i »prohitlerowskie «. A więc wrogie wolności i demokracji!... Nie przypuszczałem, że moje wysiłki w niesieniu pomocy Ojczyźnie będą traktowane jako praca dla Hitlera".
Franczak w sierpniu 1944 r. został wcielony do Ludowego Wojska. W Kąkolewnicy, gdzie stacjonuje jego jednostka, jest świadkiem skazywania na śmierć przez polowy sąd kolegów z AK. Zdezerterował z wojska w styczniu 1945 r. i postanowił uciec do Szwecji. Podobno już miał miejsce na statku, znał pewnego kapitana i była szansa, że dostanie się na Bornholm. Na dworcu w Sopocie przez przypadek zauważyła go jednak sąsiadka z rodzinnej wsi. Po powrocie do domu opowiedziała o tym na lewo i prawo.
Wkrótce Franczak zorientował się, że UB depcze mu po piętach. Na przełomie 1945/46 wrócił w rodzinne strony. Zaraz potem trafił pod dowództwo legendarnego żołnierza - mjr. Hieronima Dekutowskiego "Zapory". I znowu partyzantka. Przystojny i wysoki nie może opędzić się od kobiet. Ukrywa się, ale na razie widzi w tym fantastyczną zabawę.
17 czerwca 1946 r. bawił się na weselu w Chmielniku. Goście młodej pary - zupełnie niepostrzeżenie - zostali okrążeni przez grupę operacyjną UB z Lublina i aresztowani. Wśród weselników było więcej wrogów Polski Ludowej. Nawyki z wojny jednak pomagają... Partyzanci rozbrajają kilku konwojentów i uciekają. Przy okazji ginie czterech funkcjonariuszy. Dwa miesiące później "Laluś" znowu jest w opałach, kiedy do jego kwatery we wsi Bojanica wchodzi milicja. Kolejne dwa trupy.
Gdy na początku 1947 r. komunistyczne władze ogłosiły amnestię, przewidując, że skorzysta z niej kilkanaście tysięcy osób w całym kraju - ujawnia się 53 tysiące uzbrojonych żołnierzy. "Laluś" nie.
Ale jest już ktoś, kto niedługo zacznie go do tego delikatnie namawiać.

Strzela jak na filmie
Dziś Danuta Mazur cierpi na chorobę nóg. Całymi dniami siedzi na ganku murowanego domu w Wygnanowicach. 59 lat temu, gdzieś w połowie 1946 r. koleżanka poprosiła jej ojca o przenocowanie chłopaka z lasu.
- Pierwszy raz go wtedy zobaczyłam - wspomina osiemdziesięcioletnia dziś kobieta. - Przystojny, figurę miał, głos łagodny. No... w moim guście był. Taki z brzuszkiem - dodaje. I już po jej pooranej zmarszczkami twarzy płyną łzy.
Najczęściej spotykali się w polu. W tajemnicy przed jej ojcem, choć należał do siatki "opiekunów" Franczaka. Danuta brała w chustę coś do jedzenia i znikała na kilkadziesiąt minut. Najłatwiej było się ukrywać w lecie. Zboże wysokie, wszystko dookoła bujne, młodość podpowiadała, jak się chować. Na początku to tylko urywkowe spotkania. Danuta oddawała meldunki i przekazywała informacje o sytuacji w powiecie. Z czasem jednak służbowe spotkania zmieniły się w randki.
- Przynosił mi książki, różne romanse - mówi. - Kiedyś nawet pokazał w atlasie Kanał Sueski, twierdząc, że wojna światowa zacznie się tam i ona nas wyzwoli. Ja w to wszystko wierzyłam, bo on tak mówił, że wszystkich potrafił przekonać.
Franczak nie chce narażać narzeczonej. Niekiedy zostawi w nocy jakiś upominek na parapecie jej okna, innym razem ona sama czuje, że ją obserwuje schowany w lesie.
Czasem Danuta dowie się, że "Laluś" strzelał się z milicją w Lublinie, innym razem, że z "ubejcami" w Lubartowie. Udaje, że ją to nic nie obchodzi. Wojna się przecież skończyła, a wszyscy dookoła chcą wreszcie normalnie żyć. Ale koniec lat czterdziestych to okres terroru. Na Lubelszczyźnie strzelaniny to rzeczy codzienne. UB i wojsko w poszukiwaniu partyzantów aresztuje tysiące osób, podpala chałupy, straszy i bije.
Dochodzi do tego, że od połowy 48 r. grupa "Uskoka", w której jest teraz Franczak, siedzi jak mysz pod miotłą i tylko raz na miesiąc organizuje akcje. Giną szefowie gminnych i powiatowych komitetów PPR-u, szczególnie zawzięci utrwalacze władzy ludowej, posterunkowi i konfidenci. Zaraz po każdej akcji - odwet. A potem odwet za odwet. Czasami jest jedna ofiara, innym razem ginie kilkanaście osób. Historyk Tomasz Łabiszewski z IPN w pracy zbiorowej "Ostatni Leśni" szacuje, że w całym kraju tylko w lipcu 1948 r. milicja i UB przeprowadziła ponad 2 tys. operacji przeciwko "bandom". W przeczesywaniu lasów wzięło udział kilkadziesiąt tysięcy funkcjonariuszy.
W maju 1948 r. patrol "Lalusia" wpada w zasadzkę koło wsi Cyganka koło Lublina. Od strzałów padają dwaj partyzanci, dwaj inni są ranni. Ich dowódca - po wystrzeleniu magazynka - znika. Wymyka się obławie. Nawet jest nie draśnięty.
"Coraz więcej ludzi popada w apatyczny nastrój i przestaje wierzyć w rychłe zmiany na lepsze. Ludzie coraz bardziej dostosowują się do znienawidzonego, a umacniającego się porządku - bo przecież trzeba żyć. My garstka straceńców - jak nas nazywają - stajemy się oazą wiary i woli zwycięstwa na pustyni zwątpienia i beznadziejności" - notował "Uskok".
W Wigilię 24 grudnia 1948 r. milicji udaje się wreszcie dorwać "Lalusia". W pojedynkę zostaje zaskoczony w sklepie w Wygnanowicach. Ale i tym razem jest szybszy. Strzela jak na filmie. Jeden z milicjantów pada trafiony, on sam dobiega do lasu. Jest ranny w brzuch. Będzie się leczył kilka miesięcy. W tym czasie jednak zostaje wytropiony "Uskok". Najpierw informator o pseudonimie "Janek" wydaje najbliższego współpracownika Brońskiego - "Babinicza". Ten z kolei katowany przez ubeków z Lubartowa ujawnia położenie bunkra, w którym chowa się charyzmatyczny dowódca.
21 maja cała okolica bunkra zostaje otoczona. Po krótkiej wymianie strzałów „Uskok" popełnia samobójstwo. Zadowoleni funkcjonariusze malują na desce napis :„Bunkier i »Uskoka « szlak [sic!] trafił" i fotografują ją w zdobytym schowku. W ich ręce wpada całe archiwum oddziału.
Na jednej z fotografii - nad głową pochylonego nad mapą Franczaka - pojawia się cyferka „jeden".

Adwokat z Lublina
Opowieść o ostatnim polskim partyzancie powinna się rozpoczynać właśnie w tym momencie. W całym kraju - według danych resortu bezpieczeństwa - ukrywa się jeszcze 250 żołnierzy. Przede wszystkim na Białostocczyźnie i na Lubelszczyźnie.
Coraz rzadziej jednak partyzanci mają ze sobą kontakt. Często poszczególni żołnierze nie wiedzą nawet, że są już samotni w swoim rejonie. Do lutego 1953 r. działają ostatni żołnierze "Uskoka", zaś w lipcu kończy się wielomiesięczne polowanie na siedmioosobowy patrol por. Wacława Grabowskiego "Puszczyka" pod Mławą. W dokumentach UB zachował się nawet rachunek za wydanie ich kryjówki. Agent "N-20" dostał za to śmieszną wówczas sumę 5 tys. złotych. Cała siódemka zginęła.
W nocy z 2 na 3 marca 1957 r. we wsi Jeziorko koło Łomży grupa operacyjna SB-KBW zabiła ppor. Stanisława Marchewkę "Rybę" - ostatniego partyzanta na Białostocczyźnie. W lutym 1959 r. koło Leżajska został aresztowany Michał Krupa, a 30 grudnia 1961 r. w powiecie biłgorajskim wpada "Dąb" - Andrzej Kiszka.
"Laluś" ukrywa się dalej. Albo ma niebywałe szczęście, albo jest najbardziej roztropny. Na pewno jest zdeterminowany. Mimo że najbliżsi współpracownicy, a z czasem i Danuta Mazur prosili, by się ujawnił, odmawia.
Decydujące było spotkanie z lubelskim adwokatem Rachwaldem niedługo po ogłoszeniu w kwietniu 1956 r. ostatniej już amnestii. Franczak pojawił się w mieszkaniu adwokata zupełnie niepostrzeżenie. Musiał potwornie uważać, bo miasto roiło się od bezpieki. Mieściło się tam też centrum aparatu represji, a funkcjonariusze znali podobiznę "Lalusia". Wiedzieli także, że stosuje różne fortele. Do lustrowania okolic, w których miał zabawić dłużej, używał na przykład przebrania kobiety. Wiemy, że wcześniej zdarzało mu się ukrywać w Lublinie. Dziś krążą wśród miejscowych niesamowite wręcz legendy. Że na kilka lat wyjechał na Zachód, że przekupił kilku wysokich funkcjonariuszy i ukrywał się w Warszawie. Że trzymał na muszce jakiegoś generała, że strzelał z zamkniętymi oczami i zawsze trafiał...
Dokładnie wiemy, o czym "Laluś" rozmawiał z adwokatem. Danuta Mazur, dla której to spotkanie mogło oznaczać legalizację jej związku, ujawnia tajemnicę tego wieczoru. Franczak zapytał wprost: - Co na niego mają i co dostanie w zamian za poddanie się z bronią? Jeśli wsadzą go na 15 lat - może się ujawnić, jeśli na więcej - będzie walczył dalej. Mecenas mimo amnestii nie miał dobrych wieści: - Na sucho ci to nie ujdzie. Oficjalne dossier "Lalusia" było rzeczywiście imponujące.
Władza oskarżała go o kilkanaście morderstw. Listę otwierało dwóch Żydów, członków Gwardii Ludowej, zastrzelonych w Skrzynicach zimą 1943 r. podczas walki. Następny był współudział w zastrzeleniu czterech milicjantów w czerwcu 1946 r. Potem posterunkowy z Rybczewic i członek PPR-u Zdzisław Dębski z Majdanka Kozickiego. W 1948 r. Franczak miał na sumieniu kolejnego milicjanta z Rybczewic, a potem komendanta ORMO we wsi Wola Gardzienicka. W sierpniu 1951 r. miał zaś zastrzelić tajnego współpracownika UB we wsi Passów. Do tego dochodzą wspomniane już strzelaniny w Bojanicach, Cygance i Wygnanowicach.
To nie koniec. Z akt wynika także, że 10 lutego 1953 r. razem z dwoma innymi partyzantami zorganizował napad akcję na Kasę GS w Piaskach, w której zostaje zastrzelony komendant posterunku MO. Z tej akcji uniewinnia go młodsza o niecały rok Wiktoria Olszewska, koleżanka ze szkoły. - On nie rabował - mówi. Potwierdza to także Danuta Mazur. Twierdzi, że z czasem wszystkie przestępstwa w okolicy zaczęto mu przypisywać. Akcję na kasę również, choć "Laluś" miał tylko wysłać anonim, w którym ostrzegał, że napad jest szykowany, ale on nie ma z tym nic wspólnego. Czy nie miał rzeczywiście? W akcji poległ "Wiktor", który był jego dowódcą. Janina Wilkołek, wówczas nastoletnia dziewczynka, powtarza to, o czym rozmawiali dorośli: - Tak, rabował, ale rozdawał biednym. To był taki nasz lubelski Janosik.
- Od dożywocia się nie wywiniesz - mecenas Rachwald nie owijał w bawełnę. Zaraz jednak dodał, że na taką karę wystarczy tylko to, co zgromadziła prokuratura. To zaś, co ma UB w swoich aktach - wystarczy, aby „przypadkowo" zginął w trakcie aresztowania albo nie wytrzymał trudów śledztwa.
Ale w październiku 1956 r. zaczęła się odwilż. Z więzień zaczęli wychodzić żołnierze AK skazani wcześniej na karę śmierci. - Mówiłam mu, że mój sąsiad wrócił do Wygnanowic z potrójnym wyrokiem - wspomina Danuta Mazur. - Józek się wahał, ale się nie przemógł. Objął mnie i powiedział, że nie wyjdzie już nigdy.
Jakby na potwierdzenie jesienią 1956 r. zdobył ambulans pocztowy przewożący 108 tys. złotych. Trzy lata później do jego teczki trafia także sprawa Mieczysława Lipskiego, oficera KW MO z Lublina. "Laluś" postrzelił go w styczniu 1959 r. Już wtedy doskonale wiedział, że wokół niego zaciska się śmiertelna pętla. - Cierpiał, i tylko Bóg jeden wie, jak bardzo - dodaje była narzeczona.

Lista Franczaka
W 1959 r. Danuta Mazur urodziła syna. Nie mogła się przyznać, kim jest jego ojciec. Rodzina znalazła kandydata na "tatę" i trzymała się fałszywej wersji. Ale funkcjonariusze i agenci UB wiedzieli swoje. Trzylatkowi milicjanci przywozili czekoladki i pytali o pewnego miłego pana z charakterystyczną grzywką. Mały go nie znał, bo "Laluś" obserwował syna tylko z daleka i całował, tylko gdy ten spał. Tylko raz wziął go w ramiona, gdy brzdąc miał zaledwie miesiąc.
Syn partyzanta pamięta inne spotkanie z ojcem. - Akurat były zbiory rzepaku. Jak przebiegałem koło dużej ich kupy zobaczyłem czyjąś rękę. Pobiegłem do mamy krzycząc, że tam leży jakiś pan. Potem widziałem go tylko, jak idzie do lasu. - A pamięta pan jego twarz? - pytam. - Zamazana.
- Brali mnie na cmentarz i grozili, że zamordują, jeśli Józka nie wydam - mówi Danuta Mazur i opowiada, jak wyglądało śledztwo. Jej wspomnienia oraz świadectwa bliskich "Lalusia" uzupełniają materiały z Instytutu Pamięci Narodowej. Kontrast jest straszny.
Formalne rozpracowanie Franczaka ruszyło 16 listopada 1951 r. Referat III Powiatowego UBP w Lublinie nadał akcji kryptonim "Pożar". Na początku wszystko szło fatalnie. "Resort" próbował ustalić miejsce jego pobytu za pomocą siatki agentów. Zanim jednak niektórzy zdążyli cokolwiek donieść, jak spod ziemi wyrastał przed nimi "Laluś".
Do wuja Wiktorii Olszewskiej przyszedł w biały dzień. Odciągnął go na stronę i rozmawiał z 10 minut. - Wuj wrócił spocony i czerwony - opowiada Olszewska. - Laluś nie chciał go skrzywdzić, ale wyżalił mu się, że niech tylko przeżyje jak on w ukryciu jeden dzień, to zrozumie, przez jakie piekło przechodzi. Poskutkowało.
Innym razem doszło do "Lalusia", że po pijaku ktoś w okolicy grozi, że go wyda. Następnego dnia na jego progu leżała kartka, że ma "stulić dziób", bo zginie. Wystarczyło. Innym za zbytnie gadulstwo przystawiał broń do brzucha i groził. Raz nawet umówił się z informatorem bezpieki, podając się za oficera kontaktowego. Ten zorientował się jednak, że coś jest nie tak, bo "Laluś" wypytywał go krótko, po czym od razu wręczył pieniądze. Tymczasem UB tak nie robiło. Gdy prowokacja się posypała, "Laluś" po prostu przystawił mu pistolet do brzucha i powiedział, że to ostatnie ostrzeżenie.
Nie zawsze używał siły. Nie musiał. Ukrywał się tak długo i skutecznie, bo był w okolicy bardzo szanowany. - Nigdy nikogo specjalnie nie narażał - wspominają nieujawniający się nawet dziś byli współpracownicy. - Bywało, że nie jadł nic przez cały dzień. Bywało, że marzł w zimie na kamień. Mimo to nie zachodził do chałup. Jeśli mógł, to sam pomagał. Cieszył się wielkim autorytetem. Miał charyzmę i budził podziw za niezłomny charakter. Czasami wydawało się, że wie lepiej, co zamierzają władze. Zaczęli go doceniać nawet pracownicy aparatu represji.
W jednym z raportów oficer SB napisał, że przez kilka lat organa nie otrzymywały żadnych informacji o miejscu jego pobytu. A nawet, że "Laluś" był informowany na bieżąco o pojawieniu się w terenie funkcjonariuszy MO. Prawdopodobnie dzięki temu na początku lat sześćdziesiątych dowiedział, że para podająca się w okolicach Wygnanowic za fotografów to podstawieni agenci. Z ustaleń dr. Sławomira Poleszaka z lubelskiego IPN wynika, że siatka współpracowników "Lalusia", która z narażeniem siebie dawała mu przez lata schronienie, liczyła 200 gospodarzy. Byli to koledzy ze szkoły, znajomi rodziny, przyjaciele i antykomunistycznie nastawieni rolnicy. Wiadomo, że znajdowali się wśród nich również księża, nauczyciele, lokalna inteligencja. Podobno byli też milicjanci, członkowie PZPR i wojskowi.
Latem "Laluś" ukrywał się przeważnie w polu. Spał w kamieniołomach koło Wygnanowic. Zimą korzystał z kwater przyjaciół. Spał w ich mieszkaniach i stodołach. Rewanżował się drobnymi pracami. To pomalował komuś chałupę, to sklecił gołębnik albo naprawiał narzędzia.
Z początku przeciw zorganizowanej siatce pomocników "resort" mógł wystawić kilkudziesięciu lokalnych oficerów, ZOMO i oddziały wojska. W grudniu 1960 r. rozpracowanie nabrało jednak tępa. Sprawę agenturalno-poszukiwawczą przekwalifikowano na rozpracowanie operacyjne. Oznaczało to zwerbowanie kilkudziesięciu tajnych agentów, zakładanie nowoczesnej aparatury podsłuchowej i rozpoczęcie finezyjnej gry psychologicznej.
Celem nie było już nie aresztowanie, ale likwidacja "niezwykle groźnego bandyty".

Zdrada bratanka
Najpierw były podsłuchy. Pierwszą aparaturę funkcjonariusze założyli w chałupie siostry "Lalusia" Czesławy Kasprzak. Po kilku dniach zepsuł się mikrofon. Potem drugi aparat założono w domu u drugiej jego siostry Celiny Mazur. Po tygodniu, podczas prac gospodarskich jej syn wykopał przewód z ziemi i wezwana z posterunku milicja musiała go zwinąć, tłumacząc, że to jakieś pozostałości po wojnie. Na pomysł założenia podsłuchu u Danuty Mazur warszawska centrala początkowo nie chciała się zgodzić. Dopiero w 1960 r. - gdy resort uświadomił sobie, że nawet stała obserwacja nie daje rezultatu - trzy aparaty zaczęły działać w jej domu. Dzięki nim funkcjonariusze wiedzieli, że jakiś tajemniczy mężczyzna od czasu do czasu u niej przebywa. To jednak było za mało.
Mizerne efekty dała również obserwacja bezpośrednia innych członków rodziny. Jeden z takich punków obserwacyjnych musiał zostać zwinięty, bo w zimie funkcjonariusze i agenci potwornie pomarzli. Inni mimo wielotygodniowej pracy nie zauważyli nikogo. Za to strach padł na mieszkańców obserwowanych siedzisk. Sąsiedzi znajomych Franczaka zaskoczyli agentów na nadawaniu meldunków drogą radiową w leśnym uroczysku, innym razem spotkali funkcjonariuszy po cywilu podsłuchujących pod oknami.
Jesienią 1960 r. pojawiła się wreszcie szansa na sukces. Teść jednej z sióstr Franczaka popełnił samobójstwo. Przyczyną tragedii miały być spięcia wewnątrz rodziny z powodu ukrywającego się brata. "W celu wytworzenia antagonizmu do bandyty i jego siostry" funkcjonariusze SB przeprowadzili szereg rozmów. W kwietniu 1962 r. naczelnik wydziału III SB mjr. Stanisław Lipiec pisał jednak zrezygnowany: "ludzie ci z uwagi na brak możliwości ich rozpracowania stanowią dla nas pewien problem".
Nie powiodła się także akcja równoczesnego zapraszania na przesłuchania znajomych "Lalusia". W ciągu kilku kwietniowych dni 1963 r. do siedziby lubelskiej MO wezwano 62 osoby w czteroosobowych grupach. Funkcjonariusze liczyli, że wezwani w poczekalni będą ustalać treść zeznań. Ale zainstalowana tam aparatura podsłuchowa niczego nie nagrała. Łącznie w trakcie działań przeciwko Franczakowi "rozpracowaniem" objęto kilkaset osób. Na próżno.
Aż wreszcie w kwietniu 1963 r. został wezwany na przesłuchanie bratanek ojca Danuty Mazur – Stanisław Mazur. Oficer SB zaproponował mu współpracę i zapewnił o dyskrecji. Obiecał wynagrodzenie finansowe, a ten nie odmówił. Z czasem przejął inicjatywę we współpracy z bezpieką. Stanisław Mazur w teczkach figuruje jako agent "Michał".
Tymczasem początek lat sześćdziesiątych to dla "Lalusia" trudny okres. Przyjaciele czuli, że ciągłe ukrywanie się zostawia na jego psychice trwałe ślady. Był przygnębiony i zmęczony, przez co mniej uważny. Danucie Mazur miał się zwierzyć, że brakuje mu już siły, by ciągle się ukrywać. Ale innego zdania jest siostra Czesława Kasprzak. Według niej Józek był wtedy w doskonałej formie. Twierdził, że sytuacja międzynarodowa dojrzewa do wybuchu. Że będzie konflikt, jakaś wojna, że los wreszcie się odmieni. - Na każde zawołanie mógł mieć tysiąc chłopaków pod bronią. - mówi. - W 1963? - pytam. - Właśnie wtedy!
- W nocy śnił mi się nasz syn - tak Danuta Mazur wspomina dzień śmierci "Lalusia". Gdy to mówi, nie potrafi ukryć łez. - Śniło mi się, że mój syn Marek topił się, a Józka nie było. Zawsze mogłam liczyć na jego pomoc, a wtedy, w tym śnie - nie pomógł mi.
21 października 1963 - 35 funkcjonariuszy ZOMO i SB czekało tylko na umówiony sygnał od "Michała". Ten dokładnie informował, co robił "Laluś". A on był w Majdanie Kozic Górnych, w obejściu swych przyjaciół i współpracowników Jana i Wacława Beciów.

Strzelanina jak na froncie
Dokładny opis śmiertelnej strzelaniny znamy dzięki raportowi rozpracowującego go przez lata funkcjonariusza por. Ludwika Tarachy. W przeszłości panowie widzieli się przez kilkanaście sekund. Taracha, który bardzo sumiennie podszedł do powierzonego mu zadania, spędził w okolicy, gdzie ukrywał się "Laluś" wiele miesięcy. Przypadkowo natknęli się nawet na siebie na jakiejś leśnej polanie. Obaj przeszli wtedy koło siebie jak dwaj wracający z pola nieznajomi. - Józek wiedział, że to ten ubek. Trzymał palec na cynglu, tamten pewnie też - mówi Danuta Mazur. Ale do strzelaniny nie doszło. Kto się zawahał? Nie wiadomo...
21 października 1963 r. o godz. 14.30 cała wieś była już otoczona. Gdy "Laluś" wychodził z obejścia rodziny Beciów, natknął się na milicjantów. - Cofnął się do stodoły i wyszedł z grabiami na ramieniu. Udawał jakiegoś parobka - mówi Olszewska.
„Po sylwetce i zachowaniu domyśliłem się, że to może być Franczak" - relacjonował potem Taracha. - „Franczaka usiłował zatrzymać »przewodnik psa «, jednak Franczak zaczął uciekać do stodoły. Po dwóch minutach wypadł z innej strony i zaczął strzelać".
To był koniec. Osaczony, postanowił walczyć do końca. Mimo że z karabinów strzelało do niego kilku zomowców, kluczył po wsi i odpowiadał ogniem.
- To był front. Strzelanina jak na wojnie, kule świstały w powietrzu. Wojsko zatrzymywało ludzi wracających z pola i kładło na ziemię. Bałam się o krowy, nie wiedziałam, co się dzieje - wspomina 14-letnia wówczas Janina Wilkołek. - Jego granaty nie wybuchły, pistolet się zacinał - dodaje Anna Kasprzak, sąsiadka Wilkołek. Wspomnieniom przysłuchuje się Wiktoria Olszewska. - Byliśmy przerażeni, on nie.
Na stole w mieszkaniu siostry "Lalusia" leży protokół sekcji zwłok brata. Na schematycznym rysunku zaznaczone ślady po kulach. Franczak dostał serią w klatkę piersiową, w brzuch i nogę. Nie mógł przeżyć.
Czesława Kasprzak: - Gdyby tylko dobiegł do lasu, to może...
Danuta Mazur: - Zdradziła go najbliższa rodzina.
Anna Kasprzak: - Nie miał szans.

Głowę zabrali ubecy
Dziś w miejscu, gdzie padł śmiertelnie ranny, stoi zrujnowana chałupa. Kilka metrów obok nowy dom państwa Olszewskich. Prawnuki koleżanki ze szkoły "Lalusia" bawią się w kuchni. Starsza dziewczynka boi się pokrzyw i nie wejdzie za ciocią, by pokazać, gdzie rozegrała się tragedia.
Współpracownicy Franczaka mieli dużo szczęścia. Tylko Kazimierz Mazur i przyjaciel "Lalusia" Wacław Beć trafili po zakończeniu śledztwa za kraty. Pierwszy na pięć lat, drugi na trzy.
Syn Danuty Mazur i Józefa Franczaka dowiedział się, kim był jego ojciec, gdy miał około dziesięciu lat. - W szkole historii uczył mnie partyjniak - wspomina lata siedemdziesiąte. - Gdy powiedziałem, że 17 września 1939 r. Polskę napadli Ruscy, prawie rzucił się na mnie z pięściami. O ojca nie musiał pytać, wszystko wiedział.
Gdy Marek miał kilkanaście lat i zaczął się uganiać po sąsiedzkich wsiach za dziewczynami, starsi ludzie zatrzymywali go i wspominali ojca. - To były serdeczne spotkania.
Marek Franczak dopiero w 1992 r. dostał od sądu zgodę na noszenie nazwiska ojca.
Grób "Lalusia" znajduje się na cmentarzu w Piaskach. Ostatni partyzant leży w mogile bez głowy. Ta została odrąbana w prosektorium zaraz po sekcji zwłok i nigdy nie została zwrócona rodzinie. - Gdzie jest mój Józef? - pyta szeptem pani Danuta.

źródło
http://podziemiezbrojne.blox.pl/
Ostatnio zmieniony 06 lip 2010, 20:13 przez Abesnai, łącznie zmieniany 1 raz.
Wypowiadaj swoją prawdę jasno i spokojnie, wysłuchaj innych, nawet tępych i nieświadomych, oni też mają swoją opowieść. Porównując się z innymi, możesz stać się próżny i zgorzkniały, zawsze bowiem znajdziesz lepszych i gorszych od siebie.

Re: WIELCY (nieco zapomniani ) POLACY...

34
Narodowe Siły Zbrojne i WIN.

[youtube][/youtube]


Bóg moim pancerzem
Prowadzi mój miecz obosieczny
Umacnia mnie w wierze
ON Wszechmogący i Wieczny

Wskazuje właściwą drogę
Wspiera mnie podczas bitwy
Strzeże przed wrogiem
BÓG słucha mojej modlitwy

Ostatnio zmieniony 06 lip 2010, 20:18 przez Abesnai, łącznie zmieniany 1 raz.
Wypowiadaj swoją prawdę jasno i spokojnie, wysłuchaj innych, nawet tępych i nieświadomych, oni też mają swoją opowieść. Porównując się z innymi, możesz stać się próżny i zgorzkniały, zawsze bowiem znajdziesz lepszych i gorszych od siebie.

Re: WIELCY (nieco zapomniani ) POLACY...

35
Józef Strug "Ordon"

[youtube][/youtube]

Józef Strug urodził się 4 marca 1919 w Wyhalewie (woj. lubelskie, obecnie pow. parczewski, gm. Dębowa Kłoda). Był synem legionisty. Ukończył szkołę handlową w Parczewie. Z powodu niedowagi ciała nie został powołany do czynnej służby wojskowej, przez co nie uczestniczył w kampanii wrześniowej. Jednak mimo tego już w 1940 roku zostaje zaprzysiężony w ZWZ, w plutonie pchor. Mikołaja Moniuka. W 1942 roku przechodzi pod komendę kpt. Józefa Milerta „Sępa”, późniejszego Komendant Obwodu AK Włodawa.

Obrazek


W 1940 roku został aresztowany przez policję ukraińską w Krzywowierzbie, lecz udało mu się zbiec z aresztu. W 1941 roku został ponownie aresztowany lecz tym razem już przez gestapo. Został wtedy osadzony na Zamku w Lublinie. Po około pięciu miesiącach, dzięki łapówce udaje mu się opuścić niemiecką katownię. Wraca wtedy do Urszulina, gdzie na polecenie dowódcy i po specjalnym zaprzysiężeniu w Załuczu Starym w obecności sołtysa – członka AK – Alfonsa Dudkiewicza podejmuje pracę w policji granatowej. Potrzebne to było przede wszystkim do informowania organizacji o planowanych akcjach okupanta w terenie, ostrzeganiu przed donosami konfidentów, składanych na posterunku w Urszulinie.
Dzięki jednej z takich informacji pochodzącej od „Ordona”, zorganizowano akcję odbicia kilkunastu aresztowanych przez gestapo i transportowanych do Włodawy członków miejscowej konspiracji. Na podstawie jego meldunku urządzono zasadzkę między Wytycznem a Dominiczynem, gdzie po sprawnej akcji zabito kilku Niemców i uwolniono więźniów.
Po wojnie praca w policji granatowej była dostatecznym dowodem do oskarżenia jej funkcjonariuszy o współpracę z Niemcami, co nie ominęło również „Ordona”. Jednak praca w policji granatowej dla Józefa Struga miała też pozytywną stronę. Tutaj poznał swoją przyszłą małżonkę Salwinę Tomaszewską. Mieszkała w małej podlubelskiej wiosce i tam kpt. Józef Milert „Sęp”, wybrał ją na łączniczkę. Gdy załatwiono jej dokument, że zbiera lecznicze zioła, mogła się poruszać po całym województwie. W 1942 roku posłano ją do komisariatu w Urszulinie. „Sęp” poinstruował ją, że w komendzie podejdzie do niej cywil i po odebraniu przepustki wyjdzie za nią z budynku.
- Był wysokim, piwnookim blondynem, grzecznym i delikatnym. Nazywał się Józef Strug. Przyszłam do „Sępa”, składam meldunek: Ten śliczny chłopak podał mi paczkę papierosów, którą panu oddaję. A „Sęp” zaczął się śmiać - opowiada Salwina Strug. Po kilku dniach wydał polecenie spotkania się z tym chłopakiem ponownie. I tak się między nimi zaczęło...

„Ordon” zagrożony aresztowaniem przez Niemców, zostaje pod koniec 1943 roku odwołany z misji przez kpt. „Sępa”. Dla uniknięcia represji wobec rodziny zaimprowizowano jego uprowadzenie i likwidację. Od początku 1944 r. pełni funkcję zastępcy komendanta placówki Armii Krajowej w Załuczu.
Po wkroczeniu wojsk sowieckich na Lubelszczyznę i po wcześniejszym, podstępnym zamordowaniu 23.02.1944 r. w Załuczu Starym, przez sowieckich partyzantów z pododdziału lejtnanta Władimira Mojsenki „Wołodii”, kpt. Józefa Milerta „Sępa”, „Ordon” nie ma wątpliwości co do intencji nowych władz.
Nadal działa w strukturach Armii Krajowej, podporządkowany komendantowi rejonu por. Klemensowi Panasiukowi ps. „Orlis”. Jak większość żołnierzy AK prowadzi działania o charakterze samoobrony przed terrorem Sowietów i nowo organizowanego rodzimego aparatu represji.
13 listopada 1944 r. w okolicach wsi Babsk „Ordon” organizuje zasadzkę, w którą wpada jadąca na aresztowania grupa milicjantów z Wytyczna, wraz z tamtejszym Komendantem Wojennym Armii Czerwonej. Pod silnym ogniem broni maszynowej ginie 7 milicjantów i dowodzący nimi Sowiet. Wg relacji świadka tej akcji, żołnierza placówki AK w Sosnowicy - Józefa Kujawskiego, po walce partyzanci zlikwidowali jednego z furmanów; drugiego puszczono wolno.

W terenie coraz bardziej nasilają się obławy NKWD i UB. Kilka oddziałów AK zostają otoczone i rozbite. „Ordon” pozostaje w ukryciu mimo oficjalnego rozkazu ujawnienia i rozwiązania lokalnych struktur Armii Krajowej. Z biegiem czasu zaczynają do niego dołączać zagrożeni aresztowaniem byli akowcy, a także dezerterzy Ludowego Wojska Polskiego.
W pierwszej połowie 1945 r. oddział „Ordona” rozrasta się do kilkudziesięciu ludzi, z którymi nadal przeciwstawia się nowym okupantom. W sprawozdaniu z sierpnia 1945 r. kierownik Wydziału do Walki z Bandytyzmem WUBP w Lublinie do kierownika tegoż urzędu pisał m.in. tak o "stanie band na dzień 20 VIII 1945 r. w powiecie Włodawskim":
„Banda AK licząca 40-50 członków pod dow[ództwem] Struga w rejonie Górny Parczew. Sztab bandy kwateruje w lesie parczewskim, urządza napady na przedstawicieli władzy i mieszkańców wsi i miast w celu grabieży”.

W oddziale „Ordona”, w połowie 1945 r., znalazł się na krótko (po powrocie z robót w Niemczech) Edward Taraszkiewicz „Żelazny”, późniejszy dowódca oddziału partyzanckiego Obwodu WiN Włodawa, który zastąpi swojego brata Leona Taraszkiewicza „Jastrzębia”, poległego 3 stycznia 1947 roku w Siemieniu. „Ordona” i „Żelaznego” łączyć będzie nie tylko ścisła współpraca, ale także przyjaźń.

22 kwietnia 1946 r. Salwina Tomaszewska i Józef Strug pobrali się... po trzeciej próbie. Przedtem, po ogłoszonych zapowiedziach, we wskazanym terminie w kościele dyskretnie pojawiał się UB. Uroczystość zaplanowali więc w kaplicy.
- Przy moim mężu zgasła świeca. Krzyknęłam "o Jezu!". Ksiądz uspokajał: "bez paniki, to przewiew". Ale tamto wspomnienie idzie za mną przez całe życie – opowiada żona "Ordona".
Salwina Strug ukrywała się z mężem po domach zaufanych gospodarzy na terenie powiatu włodawskiego. „Ordon” był jednym z najbardziej poszukiwanych przez UB żołnierzy WiN.
- Gdy się dowiedziałam, że jestem w błogosławionym stanie, byłam szczęśliwa. Myślałam, że nie zostanę już sama. Mąż jak gdzieś wychodził, zawsze się żegnał: Boże, pozwól mi wrócić - opowiada. Ich syn Wiesław Aleksander urodził się 2 lutego 1947 r. Ujawniła się 18 kwietnia w UB w Chełmie Lubelskim. Potem kategorycznie odmawiała pomocy w „ujawnieniu się” męża.

A walka toczyła się nadal... Największą wspólną akcją połączonych oddziałów „Jastrzębia” i „Ordona” było rozbicie Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego we Włodawie w dniu 22 października 1946 roku. W swojej kronice „Żelazny” podaje, że z oddziału „Ordona” w akcji wzięli: Stanisław Falkiewicz „Ryś”, Ignacy Falkiewicz „Mewa”, Stanisław Marciniak „Niewinny”, Józef Domański „Łukasz”, Eugeniusz Lis „Bystry”, Serafin Kamilewicz „Wydra”, Henryk Budzyński „Błysk”, Wacław Lis „Biały”, Józef Strug „Ordon”.
„Ordon” brał także udział w nieudanej wyprawie na magazyny broni i amunicji KOP-Wschód w Chełmie. Wraz z oddziałami „Jastrzębia” i kpt. Zdzisława Brońskiego „Uskoka”, jadąc do Chełma natknęli się w okolicy Świerszczowa na kolumnę samochodów, podążającej do Włodawy grupy operacyjnej UB i KBW, z którą stoczyli walkę, tracąc jednego zabitego.

Oddział Józefa Struga „Ordona” początkowo był podporządkowany dowództwu Obwodu WiN Włodawa, co znaczyło, że formalnie znajdował się pod zwierzchnictwem komendanta Obwodu kpt. Zygmunta Szumowskiego „Komara” i jego zastępcy por. Klemensa Panasiuka „Orlisa”. Jednak obaj komendanci traktowali oddział „Ordona” dość utylitarnie. Miał on jedynie prowadzić rekwizycje w celu zasilania kasy Obwodu. To stało się powodem narastania konfliktu „Ordona” z komendantem obwodu Włodawskiego WiN. „Ordon” zaczął się wyłamywać spod jurysdykcji obu przełozonych za co został podstępnie rozbrojony na rozkaz „Orlisa”. O zdarzeniu tym w swoich dziennikach tak pisze Edward Taraszkiewicz „Żelazny”:
„We wrześniu 46 roku dowiedzieliśmy się, że „Orlis” rozbroił „Ordona” przy pomocy „Batorego” [Antoni Choma]. Krok ten uczynił „Orlis” dlatego, że „Ordon” nie chciał się już dawać więcej wykorzystywać. Zrobił wówczas „Orlis” „Batorego” komendantem żandarmerii, nadał mu od razu stopień „podporucznika” i kazał rozbroić „Ordona” korzystając z tego, że tenże był sam u swojej żony, a oddział był akurat rozmelinowany. Mając przystawiony pistolet do piersi, nie miał „Ordon” innej rady i musiał tę broń, którą sam wywalczył lub wykombinował czy też kupił, oddać i basta. Dowiedziawszy się o tem, pojechałem z poleceniem „Jastrzębia” do „Ordona” przekazując mu nasze serdeczne współczucie oraz chęć udzieleniami pomocy w ludziach i broni. „Ordon” się tem bardzo ucieszył, czując gdzie ma naprawdę szczerych przyjaciół. Przybył on zaraz do naszego oddziału z paroma ludźmi i „Jastrząb” polecił wydać mu na razie 2 „Dichtiory” oraz kilka sztuk innej broni. Na skutek tego „Ordon” postawił energicznie na nogi swój oddział, którego już do końca nie rozpuszcza. Na spotkaniu tem postanowiliśmy sobie wzajemnie pomagać w każdej biedzie i w każdej potrzebie.”
Według współczesnej relacji Henryka Budzyńskiego „Błyska”, do utworzonej przez „Orlisa” żandarmerii dowodzonej przez ppor. Antoniego Chomę „Batorego” odeszli z oddziału „Ordona”: Józef Kowalski „Wierzba”, Józef Domański „Paweł”, Henryk Bobrzyk „Kostek” oraz nieznany mu czwarty żołnierz.

Inaczej zaistniałą sytuację opisuje dzisiaj Salwina Strug „Ewa”, żona „Ordona”:
„O rozbrojeniu męża „Orlis” nic nie wiedział! Była to samowolna decyzja „Batorego” w porozumieniu z „Jastrzębiem”. Cel? Usunięcie „Ordona” z terenu. Przykre, ale prawdziwe. Po drugie, „Batory” zabrał mężowi tylko pistolet. Mąż oddał mu też rakietnicę i maszynę do pisania, te same, które w 1951 roku UB zabrał od Romana Dobrowolskiego. Po trzecie, gdyby zabrał nawet jakąś inną broń, to nasz oddział miał jej wówczas jeszcze tyle, że mógł uzbroić po zęby drugi taki oddział, a nie prosić o nią „Jastrzębia”. Po czwarte, rozbrojenie męża miało następujący przebieg:
Batory wszedł i powiada:
- Józek. Mam rozkaz rozbrojenia Ciebie!
Mąż nie był specjalnie zaskoczony. Wyjął pistolet i oddając go „Batoremu”, powiedział:
- W zębach go przyniesiesz!
I tak się stało. Po dwóch dniach przybył do nas „Burza” Nikodem Krzyżanowski, pełniący wówczas funkcję sekretarza komendanta obwodu – „Komara” [Zygmunta Szumowskiego] a jednocześnie kwatermistrza obwodu. Nie wiem, czy oddał z polecenia „Komara”, to już nie jest takie ważne.”

Fragmenty powyższej relacji budzą jednak spore wątpliwości, przede wszystkim ze względu na fakt, że „Jastrząb” nie miałby żadnych powodów do usunięcia „Ordona” ze swojego terenu. Poza tym późniejsza współpraca i przyjaźń łącząca „Ordona” z „Jastrzębiem” i jego bratem, potwierdzają wersję podawaną w kronikach przez „Żelaznego”. Najprawdopodobniej "Orlis" podjął decyzję o rozbrojeniu "Ordona" samowolnie, bez porozumienia z Komendantem Obwodu. Po wyjaśnieniu sprawy mogło to w efekcie skutkować rozkazem Z. Szumowskiego "Komara" o zwróceniu broni "Ordonowi", jednak od tej pory Józef Strug zaczął bardziej czuć się podkomendnym kpt. Zdzisława Brońskiego "Uskoka" niż dowódców Obwodu WiN Włodawa.

W styczniu 1947 roku dochodzi do – najprawdopodobniej przypadkowej – likwidacji przez oddział „Ordona” ppor. Antoniego Chomy „Batorego”. Henryk Budzyński „Błysk” w swojej relacji podaje taki oto przebieg zdarzeń:
„Z początkiem stycznia 1947 roku udaliśmy się saniami do wsi Rozpłucie w składzie całego oddziału: „Ordon”, „Błysk”, Stanisław Marciniak „Niewinny”, „Wydra” [Serafin Kamilewicz], Falkiewicz ps. „Ryś” i jego brat „Mewa” z Dratowa, „Niedźwiedź” (którego odbiliśmy w ataku na UB we Włodawie) oraz „Równy” pochodzący z Józefina, gm. Cyców.
Zatrzymując się przy jednym z budynków zauważyłem, że ktoś wyskoczył i ucieka. „Ordon” będąc przy mnie blisko nie wydawał żadnego rozkazu do strzelania, co chcę stanowczo podkreślić. Tymczasem Falkiewicz ps. „Ryś” zza węgła domu posłał uciekającemu serię z LKM zabijając „Batorego”, dowódcę żandarmerii. Po zabiciu „Batorego”, dołącza do nas Kowalski ps. „Wierzba”, Domański ps. „Paweł”, a „Kostek” został rozbrojony i już nie wrócił do oddziału.”
Antoni Choma „Batory” został pochowany na cmentarzu w Woli Wereszczyńskiej (pow. Włodawa). Na tablicy nagrobnej figuruje informacja, że zginał 31 stycznia 1947 roku.

W celu rozpracowania grupy kpt. Zdzisława Brońskiego „Uskoka” i Józefa Struga „Ordona” PUBP w Lubartowie założyło sprawę obiektową „Eskadra”. Urząd Bezpieczeństwa zaczął coraz intensywniej poszukiwać pozostałych w konspiracji żołnierzy, którzy mimo ogłoszonej amnestii pozostali w lesie i prowadzili dalszą walkę. Nie ujawnił się także „Ordon”, który wiedział, że za dotychczasową działalność z pewnością dostanie karę śmierci.
W raporcie z dnia 22 III 1947 r. złożonym przez pracowników Wydz. III Sekc. I WUBP Lublin Mieczysława Hajduka i Tadeusza Szafranka do Naczelnika Wydz. III WUBP w Lublinie, pisali oni m.in.:
„[...] Dowiedziano się od w/w brata, że „Ordon” dostał od „Zapory” broń 2 RKM, 1 TPR. W trakcie rozmowy z żoną „Ordona” oznajmiła nam, że mąż z konspiracji nie wyjdzie, bo otrzymał rozkaz od „Zapory”, bo gdy wyjdzie z konspiracji będzie rozstrzelony i z tego powodu „Ordon” zabrania kategorycznie wyjścia z konspiracji swoim członkom oddziału.”

W celu rozpracowania grupy kpt. Zdzisława Brońskiego „Uskoka” i Józefa Struga „Ordona” PUBP w Lubartowie założyło sprawę obiektową „Eskadra”. Urząd Bezpieczeństwa zaczął coraz intensywniej poszukiwać pozostałych w konspiracji żołnierzy, którzy mimo ogłoszonej amnestii pozostali w lesie i prowadzili dalszą walkę. Nie ujawnił się także „Ordon”, który wiedział, że za dotychczasową działalność z pewnością dostanie karę śmierci.
W raporcie z dnia 22 III 1947 r. złożonym przez pracowników Wydz. III Sekc. I WUBP Lublin Mieczysława Hajduka i Tadeusza Szafranka do Naczelnika Wydz. III WUBP w Lublinie, pisali oni m.in.:
„[...] Dowiedziano się od w/w brata, że „Ordon” dostał od „Zapory” broń 2 RKM, 1 TPR. W trakcie rozmowy z żoną „Ordona” oznajmiła nam, że mąż z konspiracji nie wyjdzie, bo otrzymał rozkaz od „Zapory”, bo gdy wyjdzie z konspiracji będzie rozstrzelony i z tego powodu „Ordon” zabrania kategorycznie wyjścia z konspiracji swoim członkom oddziału.”

Grupa operacyjna złożona z funkcjonariuszy WBW w Lublinie dość szybko ustaliła, że akcja „Wiktora” przygotowana została od strony wywiadowczej przez Bogumiła Korniaka, który został aresztowany już 7 lipca. Zeznał on w śledztwie, że otrzymał od „Wiktora” polecenie ustalenia kto wydał żołnierzy którzy ukrywali się w Turowoli oraz wszystkich członków i sympatyków PPR z terenu Puchaczowa.
6 lipca 1947 roku na polecenie ministra Stanisława Radkiewicza przeciw patrolom „Uskoka” na terenie powiatów lubartowskiego i włodawskiego rzucono siły liczące 486 ludzi, podzielonych na dwie grupy operacyjne o kryptonimach „Wieprz” i „Świnka” (od nazw miejscowych rzek). Działalność jednostek KBW nadzorował mjr Kozan, natomiast funkcjonariuszy UBP – szef WUBP w Lublinie mjr Jan Tataj. Ich jedynym „sukcesem” było przeprowadzenie sześciu operacji, w toku których zatrzymano 22 osoby (8 spośród nich przekazano do prokuratury, 5 do PUBP, zwolniono z powodu braku materiałów 8 i „zwolniono operatywnie” 10).

27 lipca 1947 roku agent o kryptonimie „Lis” doniósł, że „banda” Edwarda Taraszkiewicza „Żelaznego” i „Ordona” przebywa w zagajniku koło wsi Lipniak w gminie Wola Wereszczyńska. Przeprowadzona natychmiast operacja nie przyniosła rezultatu, gdyż jedna z grup z 5 PAL przepuściła 4 żołnierzy podziemia.
Szczególnie cenne, i jak się okazało brzemienne w skutkach doniesienie zostało otrzymane od agenta o kryptonimie „Sołtys”. Doniósł on bowiem, że żołnierz z oddziału „Ordona” – Ludwik Szmydke „Czarny Jurek” jest narzeczonym Wandy Łukasiewicz - córki nauczycielki ze wsi Pieszowola, którą często odwiedza. Funkcjonariusze UB założyli w szkole kocioł, w który 29 lipca 1947 roku wpadł „Czarny Jurek”. Po błyskawicznym i prawdopodobnie niezwykle brutalnym śledztwie udało się UB wydobyć od niego miejsce pobytu „Ordona”, które znajdowało się w lesie obok kolonii Sęków, pow. Włodawa. 30 lipca przeprowadzona została operacja, w trakcie której jednostki KBW natknęły się na 3 partyzantów, w tym dowódcę grupy Józefa Struga „Ordona”. Podczas wymiany strzałów zabity został „Ordon”, a dwaj jego podkomendni zdołali się przebić przez pierścień obławy.

Na podstawie zeznań Ludwika Szmydke zostali również aresztowani współpracujący z grupą mieszkańcy wsi Sęków: Lucjan Flisiuk, Stanisław Wesołowski, Konstanty Arasimowicz i żołnierz z grupy „Ordona” - Witold Matuszak.
Żona „Ordona” Salwina Strug również w tym czasie była aresztowana i przebywała w areszcie, który znajdował się w szkole w Puchaczowie. Wydał ją kuzyn z UB, do którego udała się po schronienie. Trzymano ją tam dwa tygodnie, prowadząc polowanie na męża. Strażnicy zostawiali jej grypsy z informacjami, że już są na tropie, z datą akcji. Przez okno patrzyła bezradnie, jak wyjeżdżają. Gdy wrócili, zaprowadzili ją do samochodu. Rozpoznała zwłoki. - Miał uśmiechniętą twarz, był umyty, w spodniach wojskowych, bez butów, jakby mu się coś przyjemnego śniło. Powtórzyłam im to, co on mi często powtarzał: „Jakim mieczem wojują, od tego zginą”.

Wg współczesnej relacji Zygmunta Pękały „Śmiałego” – jedynego żyjącego obecnie świadka tamtych wydarzeń – możemy się dowiedzieć, że grupę przebywającą wówczas u Wawrzyckich tworzyli on sam, Józef Strug „Ordon” oraz Tadeusz Paluch „Dąb”. Mieli oni po kolacji opuścić mieszkanie i udać się na skraj lasu, gdzie w rowie mieli położyć się spać.
Inną wersję wydarzeń podaje Salwina Strug. Twierdzi ona, że grupa miała nocować u Flisiuków i dopiero po śniadaniu miał nastąpić alarm. Według niej grupę stanowiło czterech, a nie trzech żołnierzy, jak podaje „Śmiały”. Czwarty miał być nieustalony. Wydaje się jednak, że bliższy prawdy jest bezpośredni uczestnik ostatniej walki „Ordona”, Z. Pękała „Śmiały”, którego relację potwierdzają również raporty oficerów dowodzących operacją p-ko partyzantom. Różnice występują też w przedstawieniu okoliczności samej akcji resortu, zarówno przez jedynego żyjącego świadka „Śmiałego”, jak i przez dowódcę sztabu WBW.
Oto współczesna relacja Zygmunta Pękały „Śmiałego”:
„Rano widzimy sylwetki wojskowych otaczających teren z trzech stron. „Ordon” decyduje: - Koledzy, jest bardzo źle. Musimy się rozproszyć. Każdy w inną stronę… Po pierwszych seriach z broni maszynowej, „Ordon” podjął próbę przedostania się przez wąską drogę. Kilka metrów czystego pola ostrzału wystarczyło, że został trafiony. Padł. Rowem przeczołgaliśmy się wzdłuż drogi, wreszcie poderwaliśmy się do biegu. Poczułem dwa piekące uszczypnięcia. Biegłem dalej. Po kilkuset metrach postanowiliśmy zalegnąć i zaszyć się w krzakach. Przetrwaliśmy. Miałem dwie przestrzeliny w mięśniach biodra i pośladka.”
Meldunek o nadzwyczajnym wypadku, sporządzony przez Dowódcę WBW Lublin – majora Kuzara, podpisany przez szefa sztabu WBW majora Kondraciuka i zastępcę do spraw polowych majora Konara, daje bardziej szczegółowy obraz ostatnich chwil „Ordona”. Oto jego treść:
„W dniu 30.7.47 grupa operacyjna pod d-ctem mjr Kondraciuka, szefa sztabu WBW Lublin przeprowadziła operację w m. Sęków i kol. Sęków pow. Włodawa. W czasie operacji natknęła się na bandę „Ordona” w składzie trzech osób. Bandyci ostrzeliwując się zaczęli uciekać. W toku dalszego przeszukiwania terenu leśnego natknięto się ponownie na zbiegłych bandytów. D-ca bandy z ukrycia dał ognia z pistoletu do nadchodzącego szeregowego Kuzlak Jana, którego trafił kulą w nogę i zbiegł ukrywszy się. Z odległości około 100 metrów z zarośli dał ognia ponownie z pistoletu do zbliżającego się kpr. Tepera Ryszarda, raniąc go w nogę. W toku dalszej walki dowódca bandy „Ordon” został zabity, pozostali bandyci zdążyli się w terenie zamelinować.”
Jak widać, relacje różnią się w jednej zasadniczej kwestii. „Śmiały” utrzymuje, że „Ordon” "padł" przebiegając przez drogę. Jednak w raporcie wyraźnie wspomniane jest, że dowódca został dwukrotnie zlokalizowany w trakcie poszukiwań, ostrzeliwał się, raniąc w nogi KBW-istów. Wydaje się, że strzelał nisko, chcąc uniknąć zabijania żołnierzy. „Ordon” zginął „w toku dalszej walki”, którą najprawdopodobniej prowadził już ranny, próbując osłaniać wycofujących się kolegów, i być może dzięki temu udało im się przerwać przez pierścień okrążenia.

Jeszcze tego samego dnia zwłoki sierż. Józefa Struga „Ordona” zostały przewiezione do aresztu w Puchaczowie, w którym – jak już wspomniano - przebywała żona zabitego partyzanta. Musiała ona rozpoznać zwłoki męża. Według protokół przesłuchania świadka, sporządzonego w Puchaczowie w dniu 30 lipca 1947 r. przez B. Jelenia, oficera śledczego UB, Salwina Strug na pytanie „czy ob. rozpoznaje okazane w dniu dzisiejszym tj. 30.VII.47 r. zwłoki mężczyzny i kto to jest?” odpowiedziała:
„Tak jest, rozpoznaje zwłoki mężczyzny okazane w dniu dzisiejszym tj. 30.VII.47 r. i stwierdzam z całą stanowczością, że jest to mój mąż Strug Józef, który od dłuższego czasu nie był w domu, a był komendantem bandy [w] której występuje jako ps. „Ordon”. Poznaję męża mego po rysach twarzy, oraz miał znak szczególny, który w tej chwili poznaję a jest to czarna plama w okolicy lewego obojczyka, znamię jest kształtu okrągłego. Okazany mundur Wojska Polskiego z naszywkami porucznika również rozpoznaję, jest to mundur męża mego w którym chodził, przynależąc w bandzie leśnej.”

Po potwierdzeniu tożsamości zabitego męża, Salwina Strug została zwolniona z aresztu na podstawie amnestii. UB-ecy nie wydali zgody na zabranie ciała ani rzeczy osobistych. Zagrożona ponownym aresztowaniem wyjechała do Poznania, gdzie na jakiś czas zatrzymała się u siostry „Ordona”. Tam też dowiedziała się, że jej rodzice mieszkają w Krzesinach koło Poznania. Salwina Strug została w Poznańskiem na stałe i mieszka tam do dziś. Nie wyszła po raz drugi za mąż, bo - jak tłumaczy - raz już przysięgała. Syna wychowała samotnie.

Ciało „Ordona” przepadło bez wieści. Nie zachował się żaden dokument wskazujący choćby przypuszczalne miejsce pochówku. Podzielił więc los setek innych partyzantów chowanych bezimiennie w nieznanych mogiłach. Symboliczny pogrzeb „Ordona” odbył się dopiero w wolnej Polsce w dniu 27 lutego 1992 roku w Poznaniu. W grobie złożono urnę z ziemią z miejsca, w którym zginął „Ordon”.
5 sierpnia 2001 r. staraniem ostatniego żołnierza „Ordona” - Zygmunta Pękały „Śmiałego” w lesie pod Wielopolem, w miejscu śmierci komendanta, odsłonięto pomnik ku czci Józefa Struga „Ordona” oraz jego żołnierzy poległych i zamordowanych za wolność ojczyzny.
Aresztowany w przeddzień śmierci „Ordona” Ludwik Szmydke „Czarny Jurek” został skazany na karę śmierci, przede wszystkim za udział w akcji odwetowej przeprowadzonej w Puchaczowie. Stracono go na Zamku w Lublinie dnia 2 września 1947 roku.

Mimo śmierci dowódcy oddział trwał nadal w konspiracji, a dowodzenie nad nim przejął wtedy Stanisław Marciniak „Niewinny”. Jednak grupa ta była już wtedy nieliczna, a jej działania miały charakter wyłącznie obronny. W oddziale tym pozostali m.in. wyżej wspomniany Stanisław Marciniak „Niewinny”, Józef Domański „Paweł”, „Łukasz”, „Znicz”, Stanisław Falkiewicz „Ryś”, Ignacy Falkiewicz „Mewa” i Eugeniusz Harasimowicz „Mongoł”. Wszyscy ci ludzie z biegiem lat zginęli w walce lub zostali zamordowani.

Dwaj ostatni ukrywający się żołnierze „Ordona” - „Niewinny” i „Łukasz” przeszli pod rozkazy Edwarda Taraszkiewicza „Żelaznego” i dotrwali z nim do jego śmierci. 6 października 1951 roku w czasie wielkiej operacji UB-KBW w Zbereżu nad Bugiem, podczas przebijania się przez trzy kordony 800-osobowej obławy, poległ jeden z ostatnich dowódców polowych antykomunistycznego podziemia na Ziemi Włodawskiej ppor. Edward Taraszkiewicz „Żelazny” i jego żołnierz Stanisław Torbicz „Kazik”.
Józef Domański „Łukasz” i Stanisław Marciniak „Niwinny” dostali się do niewoli. Po długotrwałym i brutalnym śledztwie, 14 sierpnia 1952 r. zostali skazani przez Wojskowy Sąd Rejonowy w Lublinie, na sesji wyjazdowej we Włodawie, na karę śmierci.
Wyroki na dwóch ostatnich żołnierzach Obwodu Włodawskiego WiN wykonano 12 stycznia 1953 r. w więzieniu na Zamku w Lublinie.

źródło
http://podziemiezbrojne.blox.pl/html
Ostatnio zmieniony 06 lip 2010, 20:31 przez Abesnai, łącznie zmieniany 1 raz.
Wypowiadaj swoją prawdę jasno i spokojnie, wysłuchaj innych, nawet tępych i nieświadomych, oni też mają swoją opowieść. Porównując się z innymi, możesz stać się próżny i zgorzkniały, zawsze bowiem znajdziesz lepszych i gorszych od siebie.

Re: WIELCY (nieco zapomniani ) POLACY...

36
"Jastrząb" i "Żelazny" - NIE DAJMY ZGINĄĆ POLEGŁYM - Cześć ich pamięci !!!


[youtube][/youtube]


[youtube][/youtube]
Wypowiadaj swoją prawdę jasno i spokojnie, wysłuchaj innych, nawet tępych i nieświadomych, oni też mają swoją opowieść. Porównując się z innymi, możesz stać się próżny i zgorzkniały, zawsze bowiem znajdziesz lepszych i gorszych od siebie.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Wielcy Polacy”

cron