Lunadari pisze:Lidka pisze:Plusem wyciskarki jest to, że nie napowietrza intensywnie soku jak sokowirówka poprzez ten ruch obrotowy tarczy, dzięki czemu ten sok nie musi być wypity natychmiast, można zrobić zapas na 2 dni.
kiedy trę ręcznie na tarce marchewkę w tempie odrzutowym, to też ją napowietrzam?
sok z sokowirówki wypijam natychmiast po przygotowaniu, bo podczas przechowywania go przez dwa dni w lodówce ulotniłyby się witaminy. jaki sens zatem jest w robieniu zapasów?
Tak, też się napowietrza warzywa. I dlatego najwięcej wartości surówki i soki mają przyrządzone na świeżo i od razu zjedzone czy wypite. Nie ma sensu robić zapasów, wyciskarka do soków daje tylko tyle, że odrobinę mniej tlenu wtłacza w owoce czy warzywa i rzeczywiście można sok przechować do następnego dnia (najlepiej w pełnej po same brzegi butelce, żeby nie wpuszczać tego powietrza do soku więcej, niż już w nim jest, w jakiejś drobnej części witaminy się jednak utlenią). Ale jak ktoś wypija z sokowirówki na bieżąco, ma taki sam efekt, więc wydatek na wyciskarkę jest zbędny.
Lunadari pisze:Lidka pisze:Co do raka i walki z nim, hmm... Mam bardzo mieszane uczucia, a zwłaszcza jeśli chodzi o podejście związane z walką... Walczy się w wrogiem. I jeśli nasz własny organizm, który poprzez nowotwór nam coś chce zamanifestować, traktujemy jak wroga, to naprawdę spodziewać się, że 'zwalczymy samego siebie'
ludzie różnie podchodzą do własnych zachorowań i trzeba się z tym liczyć. szukanie przyczyn w sobie wymaga wysiłku, a nie od razu każdy jest na to gotowy. z czasem niektórym to się udaje, a niektórym nie.
zgadzam się z Twoim podejściem Lidko, lecz pamiętajmy, że większość chorych nie ma tej świadomości i uważa zmiany nowotworowe za wroga właśnie.
współczesna medycyna nie bierze pod uwagę, że przyczynami raka u dziecka mogą być skomplikowane życiorysy rodziców.
mało ludzi zdaje sobie też sprawę, że nagle zachorowanie zwierzęcego pupila w domu również ma źródło w kłopotach domowników. często taki zwierzak zbiera na siebie negatywne energie i tym samym ratuje nieświadomemu człowiekowi życie.
ile ludzi, tyle historii i dla kogoś lewatywa będzie cudownym lekarstwem na raka, dla innego rozliczenie się ze sobą.
Toteż dlatego właśnie Kwiatek nie był w stanie pomóc tej kobiecie ze swojego przykładu. Nie da się nikogo uświadomić 'na siłę' i wbrew jego woli. Jest wielu ludzi, którzy są tak silnie przywiązani do swoich uwarunkowań, że jedyne, co możemy zrobić w takiej sytuacji, to kochać ich i akceptować taki stan rzeczy...
Choć jeśli chodzi o nowotwór, wielu zachowuje się jak ten 'tonący, który brzytwy się chwyta'. Więc będą i osoby, które zechcą spróbować czegoś innego niż to, co wynika z ich uwarunkowań. Sama przez 2 lata 'opiekowałam się' (za dużo powiedziane, regularnie odwiedzałam i rozmawiałam w sposób uświadamiający życie) koleżanką. Już to gdzieś tu opisałam, więc wspomnę tylko, że dziewczyna była też w stadium choroby bardzo zaawansowanym. Jak uświadomiła sobie swój strach i że sama doprowadziła do tej choroby (to były jej własne wnioski na skutek tych rozmów), nastąpił w niej potężny przewrót. Do tego stopnia, że ostatnią chemię zniosła śpiewająco, czuła się świetnie i była pełna sił i radości, a markery rakowe tak się obniżyły, że zrobiono jeszcze raz test, bo to było aż niemożliwe. Test się potwierdził i dziewczyna zdrowiała w oczach. Niestety, w jej życiu wydarzyło się coś, co ją zepchnęło z tej drogi i w bardzo szybkim tempie zaczęła upadać na zdrowiu. Lekarze nie mieli już nic jej do zaoferowania, wyczerpała wszelkie możliwości, wprost jej powiedzieli, że w zasadzie to powinna już dawno umrzeć (z medycznego punktu wodzenia). A w sumie do samego końca była sprawna fizycznie i gdyby nie to wydarzenie z jej życia, które odwróciło wszystko, kto wie, jak problem by się potoczył.
To była też 'lekcja' dla mnie. Musiałam być szczera, ale czujna, żeby nie dawać jej złudnych obietnic, żeby nie dopuścić, by chwyciła się mnie jak tej brzytwy, a jednocześnie, dawać jej, co mam najlepszego. I zaakceptować fakt, że jednak się poddała... Nie potrafiłam tego ocenić na bieżąco, ale teraz widzę, że chyba się udało
.
Działałam na nią nie tylko słowami, w zasadzie samą moją obecnością. Wystarczyło, że byłam (to jej słowa, ja tego nie odczuwałam), żeby w niej poziom energii wzrastał i żeby zaczęynała myśleć i czuć inaczej. Często też dzwoniła tylko po to, żeby usłyszeć mój śmiech, podobno 'cuda czynił' w niej...
Odeszła. Ale zdążyła sobie uświadomić całe mnóstwo i to jest tu chyba najważniejsze.
No, tak, ale ona chciała. A wielu, jak mówisz (i z czym ja się zgadzam) nie chce. Takie jest życie, Lunadari, trzeba to zaakceptować.