Jak widzę, są zwolennicy tego, żeby nienawiść i agresję w sobie zaakceptować (czyli wyrazić na nią świadomą zgodę). Ale czy są - tak jak ja (i Ken Wilber) - zwolennicy tego, żeby te (i inne) negatywne uczucia w sobie pokochać?
Właśnie odkryłem w sobie głęboko wypartą część, która nienawidzi. Skąd ona się wzięła? Z tego, co się zorientowałem, to wzięła się z nieokreślonej przeszłości, z poprzednich wcieleń. Ale czy mam się z tą częścią utożsamiać? Zwłaszcza, że pamięć poprzednich wcieleń mam mizerną, czasami coś mi się przyśni, coś takiego, że treść wyraźnie wskazuje na to, że nie są to byle jakie senne majaki, ale sensowna historia z mojej dalekiej przeszłości.
Nawet gdy patrzę się na swoje zdjęcie jako 3-latka, to nie bardzo czuję, że to ja. To jakieś dziecko, którym - jak twierdzą moi rodzice - byłem. Ale ja tego nie pamiętam. Pamiętam trochę historii z podstawówki, rozpoznaję się na zdjęciach, ale też nie mam mocnego poczucia, że to ja. Co najwyżej - że to jakaś "stara" (choć młoda) "wersja mnie". A co dopiero jakieś tam poprzednie wcielemia.
Ale - niestety - blizny (głównie psychiczne) z okresu dzieciństwa mam do dziś. Tak już ten świat jest urządzony, a protesty na nic się nie zdadzą. Podobnie jest z bliznami (psychicznymi) z poprzednich wcieleń. Ale może to nie z poprzednich wcieleń, ale ze zbiorowej nieświadomości (jak u Junga)? Ta koncepcja do mnie słabo przemawia, wolę koncepcję reinkarnacji. Chociaż, gdy przeczytałem, że Budda nauczał, że reinkarnacja jest faktem, ale to "ja", które reinkarnuje, to tak naprawdę nie istnieje, to znacznie osłabł mój entuzjazm reinkarnacyjny. No cóż, dziwny jest ten świat, zwłaszcza ten ukryty.
A wracając do tej swojej części, mocno nienawidzącej, nawet nie wiem dokładnie , czego konkretnie nienawidzącej, może nawet wszystkich i wszystkiego, to zabrałem się za pokochanie jej.
Zrobiłem nawet coś więcej. Urządziłem takie "zebranie kilkuosobowe": 1. "ja-szef", 2. ta moja część nienawidząca, 3. moja częśc kochająca, 4. ta część mnie, która uznała, że nienawiść jest bardzo zła, i że nie należy się do niej przyznawać, należy ją stłumić, ukryć i wyprzeć się jej - tę swoją część nazywam "wypieraczem".
A może to nie robota jakiegoś "wypieracza", ale to ta część kochająca tak stłumiła i wyparła tę część nienawidzącą? Po namyśle założyłem, że to była wspólna robota wypieracza i części kochającej. Ale te szczegółowe rozróżnienia nie są ważne.
Poprosiłem część kochającą i część nienawidzącą, żeby - zamiast sie zwalczać - zaczęły ze sobą współpracować.
Jestem zadowolony z efektów tego "zebrania", ale mam świadomość, że będę je musiał jeszcze wiele razy powtarzać, żeby uzyskać zadowalający efekt.
Jeszcze odpowiem na to:
Sailor pisze:Sorki, nie przebiłam się przez cały wątek i być może powtórzę czyjąś myśl
, ale odpowiadając na tezę w temacie: nie pojmuję, jak można pokochać coś, co człowieka niszczy od środka, a przy okazji niszczy jego otoczenie? Bo przecież i nienawiść i agresja tak właśnie działają. Moim zdaniem należy takie zapędy niszczyć w sobie w zarodku, a miłość do czegoś oznacza przecież pielęgnowanie tego w sobie, akceptację. Zgadzam się, że można zaakceptować, a nawet polubić swoje słabości, dziwactwa czy nawet niektóre negatywne emocje, bo i takie czasem są potrzebne, nie jesteśmy aniołami, ale nienawiść to straszne duchowe kalectwo :/
Odpowiedź już była na samym początku wątku, w pierwszym poście, przedstawiającym temat.