PRAWDZIWSZA HISTORIA
WPROWADZENIE DO TEMATU
"FAKTY I MITY" nr 48, 06.12.2007 r. ŻYCIE PO RELIGII
BŁOGOSŁAWIENI DOCIEKLIWI
Ludzka skłonność do zmyślania i dawania wiary w opowieści zmyślone jest tak silna, że aż fascynująca. Historia, także ta najnowsza, nie przestaje dostarczać przykładów tej specyficznej człowieczej „twórczości”.
Na łamach „FiM” wspominaliśmy już o mitach i legendach, w jakie obrosło wydarzenie stosunkowo nieodległe – słynny poznański Czerwiec’56. Sprawa jest fascynująca, bo przecież rozruchy, o których mowa, nie działy się przed wiekami i w jakimś odległym zakątku świata. Żyją wśród nas świadkowie tamtych wydarzeń, są zdjęcia i dokumenty. Tymczasem poważni badacze tamtych wydarzeń wciąż demaskują artykuły prasowe i książki pełne kłamstw o tamtych wydarzeniach, nie brak też „świadków” i „kombatantów”, których zeznania uznano za zmyślone. I jak zwykle zmyślone opowieści przenikają do świadomości zbiorowej i funkcjonują własnym życiem, jakby kompletnie niezależnym od rzeczywistych wydarzeń sprzed pół wieku.
Kilka dni temu na łamach „Przeglądu” ukazał się tekst pt. „Poznański Katyń”, którego autor, dr Łukasz Jastrząb, demaskuje niektóre kłamstwa na temat wydarzeń poznańskich, m.in. o rzekomych masowych egzekucjach, ostrzeliwaniu miasta z powietrza, zaginionych, zbuntowanych przeciw władzy żołnierzach, a nawet piersiastych, rudych Rosjankach (sic!) strzelających z okien do polskich kobiet i dzieci.
Dlaczego te sprawy miałyby interesować czytelników „Życia po religii”? Otóż skłonność do zmyślania i powielania wymyślonych opowieści ma nieodłączny związek z funkcjonowaniem mitów religijnych. Wyjaśnienie mechanizmów powstawania tego rodzaju legend miałoby kapitalne znaczenie dla oceny zjawisk religijnych, świadectw o cudach, uzdrowieniach itp.
Sprawa wymagałaby, oczywiście, badań całych zespołów naukowych, ale na potrzeby niniejszego tekstu zwróćmy uwagę na dwa elementy związane z kwestią tworzenia zmitologizowanych relacji – motyw zysku oraz – czasem z nim luźno związany, czasem niezależny – czynnik mitomański. Na przykładzie historii poznańskiego Czerwca widać, że w przypadku tego rodzaju wydarzeń zawsze pojawiają się osoby skłonne czerpać korzyści z rozpowszechniania kłamliwych opowieści. W Poznaniu np. pojawiły się osoby, które zaczęły się określać mianem „przywódców antykomunistycznego powstania”. Niektórzy z nich załapali się nawet na niezasłużoną sławę w mediach. Wykreowano nigdy nieistniejącą tajną szkołę podchorążych AK, której absolwenci rzekomo mieli brać udział w owych wydarzeniach. Ponoć absolwenci tej pochorążówki sami tłoczą medale i sami się nimi dekorują. Najbardziej „zasłużony” miał nawet otrzymać 40 (sic!) takich odznaczeń.
Sądzę także, że wiele tego typu historii zostaje puszczonych w obieg przez ludzi, którzy mają zwyczaj łączenia swoich życiorysów z ważnymi wydarzeniami lub osobami, co poprawia im znacząco samopoczucie i podnosi ocenę własną. Nie wykluczam, że część z nich szczerze wierzy w zmyślone przez siebie opowieści. Problem polega na tym, że ludzie zupełnie normalni, ale nie dość dociekliwi i krytyczni, dają wiarę takim historiom, powielają je i upowszechniają.
Można się z tego wszystkiego śmiać, gdyby nie to, że tego typu mistyfikacje są udziałem znacznej części ludzkości. Ludzie budują swoje życie na fundamencie „świadectw” spisanych przed tysiącleciami, których prawdziwości w żaden sposób nie jesteśmy w stanie udowodnić, nie wiemy też z całą pewnością, kto je spisał i ile razy przeredagował. Teksty te uważane są obecnie za „natchnione”, nieomylne i nienaruszalne. Zdumiewające zmitologizowanie wydarzeń poznańskich (mimo iż upłynęło od nich zaledwie 50 lat!), w których przecież uczestniczyło tysiące ludzi, niech będzie dla nas przestrogą, aby zbytnio nie ufać zeznaniom nawet „naocznych świadków”, jeśli istnieje podejrzenie, że mogli ulec zbiorowej histerii. Roztropny sceptycyzm jeszcze nikomu nie zaszkodził – bezgraniczna ufność natomiast pozbawiła miliony ludzi jeśli nie samego życia, to z całą pewnością wielokrotnie zawartości portfela.
Marek Krak
„WPROST” 43(1245), 29.10.2006 r.
OSTATNIE SŁOWO PRZED WYSIŁKIEM
Wszyscy nasi dziennikarze powinni myśleć Lisem, mówić Lisem i pisać Lisem
Dawno temu, bo w roku 1987, Instytut Publicystyki Uniwersytetu w Moguncji przeprowadził taki eksperyment: 140 niemieckim dziennikarzom przedłożono wiadomość agencyjną o tym, że "premier rządu krajowego uzyskał dla swojej partii pieniądze, w sumie 100 tysięcy marek". Z tej informacji nie wynikało, czy polityk je ukradł, znalazł, pożyczył, wygrał na loterii, czy też wziął łapówkę bądź uzyskał tę kwotę ze sprzedaży rodzinnych sreber. Po prostu postarał się o pieniądze dla partii, a czy było to legalne, czy nie, depesza nie wspominała. Dziennikarzy poproszono o napisanie komentarza, przy czym połowa z nich otrzymała tę depeszę z nazwiskiem Franza Josefa Straussa, chadec-kiego premiera Bawarii, a druga połowa - z nazwiskiem Johannesa Raua, socjaldemokratycznego premiera Nadrenii Północnej-Westfalii. Wszyscy napisali zgodnie ze swoimi sympatiami politycznymi, a nie z wiedzą o sprawie. Kto nie lubił CSU i Straussa, od razu rozstrzygał o kryminalnych machinacjach i wzywał Straussa do dymisji. Komu nie był miły Rau i socjaldemokraci (nawiasem mówiąc - mniejszość), pisał o zastraszającej korupcji i domagał się rozpisania w Nadrenii nowych wyborów.
Wniosek pomysłodawcy tego eksperymentu prof. Matthiasa Rosenthala był dla dziennikarzy raczej przygnębiający: "Usprawiedliwianie dziennikarskich interwencji w prawa osobiste, a szczególnie powoływanie się przy tym na wykonywanie zadań służących interesowi społecznemu jest bezpodstawne. Służba społeczeństwu pełni w tym wypadku funkcję alibi dla publicystycznej interwencji (de facto motywowanej własnymi interesami prasy i jej współpracowników) w osobiste prawa polityka". Innymi słowy, publicyści, przynajmniej niemieccy i z roku 1987, przy waleniu w bębny, trąbieniu i wykrzykiwaniu szlachetnych haseł dawali po prostu wyraz własnym upodobaniom politycznym i realizowali własne interesy polityczne.
(...)
Maciej Rybiński
Autor jest publicystą "Dziennika" i "Faktu"
"ANGORA" nr 17, 23.04.2006 r.
"WARSAW POINT" nr 4. Cena 7,90 zł
CZY GAZETY KŁAMIĄ?
Czy gazety kłamią? Rzadko.
Czy piszą prawdę? Nigdy!
Czy można ograniczyć kłamstwa? Tak.
Czy można zmusić gazety do napisania prawdy?
Nie. Dlaczego nie da się tego zrobić?
Trzej reporterzy relacjonują
ten sam makabryczny
wypadek drogowy.
Każdy z nich ma na
to 30 sekund w programie
informacyjnym albo
20 wierszy gazetowego
druku. Jeden będzie opisywał
zmasakrowane
ciała. Drugi opowie
o okolicznościach zdarzenia.
Trzeci skupi się
na tragedii pięcioletniej
dziewczynki, która przeżyła wypadek jako jedyna
z rodziny. Który z nich
przekaże ludziom prawdę?
Wszyscy albo żaden.
Każdy przekaże jakiś kawałek prawdy, ale żaden
nie może uchwycić jej
w całości. Każdy musi
coś wybrać, a co innego
pominąć, bo wszystko
się nie zmieści.
A gdyby zamiast 30 sekund
albo 20 wierszy
mieli po 5 minut albo po
całej stronie w gazecie?
Czy wówczas pokazaliby
prawdę? Jeden opowiedziałby może więcej
o tym, co z ostatnich
chwil zapamiętała dziewczynka
kłótnię między
rodzicami, albo zasypiającego
ze zmęczenia ojca.
Drugi skupiłby się na
tym, dlaczego pasażerowie
nie mieli zapiętych
pasów, z jak zawrotną
prędkością pędziły samochody,
ile mandatów za przekraczanie
prędkości płacili wcześniej kierowcy,
i ile groźnych wypadków zdarzyło
się wcześniej w tym miejscu. Trzeci
skupi się na minimalnych szansach
przeżycia w tego rodzaju zdarzeniach,
na wrażeniach świadków i potrzebie
poprawienia przepisów. Z pewnością
przekażą trochę więcej prawdy, ale też
nie całą. Znów coś musieli wybrać,
a coś innego pominąć. Znów każdy
z nich zauważy coś trochę innego i coś
innego umknęło jego uwagi.
A gdyby zamiast 30 sekund i 20 wierszy
mieli do dyspozycji dokumentalny
serial w telewizji albo całą książkę – czy
któryś z nich przekazałby prawdę?
Dobrze wiemy, że nie. O powstaniu
warszawskim, o Jałcie, o Janie Pawle
II są całe półki książek. Wiele z nich
zawiera tylko prawdę, ale żadna nie zawiera
Prawdy. Bo prawda ma to do siebie,
że jest bezkresna i niepodzielna
zarazem. Prawdziwa mapa świata musiałaby mieć skalę 1:1.
W każdej innej skali z czegoś musimy rezygnować,
czyli arbitralnie odrzucamy jakieś części prawdy.
To jest oczywiste. Teraz powstaje
pytanie, co odrzucamy, a co pokazujemy.
Tu się zaczynają schody,
które nieuchronnie prowadzą do zarzutu,
że media okłamują, manipulują, kłamią,
przemilczają... Każdy z tych zarzutów jest słuszny w odniesieniu do
każdej relacji – nie tylko dziennikarskiej.
Kiedy Jaś opowiada mamie, co
się działo w szkole, też nigdy nie powie
jej wszystkiego, nawet jeżeli chce być
z nią całkiem szczery. Powie to, co zauważył,
co zapamiętał i co uważa za
ważne. Ale może się mylić w ocenie tego,
co dla mamy ważne, może
o czymś zapomnieć i może czegoś
ważnego dla mamy po prostu nie zauważyć.
Albo może chcieć coś przed
nią ukryć... W każdym wypadku mama
może czuć się oszukana. Tak jak każdy
z naszych czytelników i widzów,
którzy bardzo słusznie zwracają uwagę,
że nasze relacje się istotnie różnią
Ludzie, a ostatnio zwłaszcza politycy,
oczekują, że się poprawimy. Jest to
oczekiwanie z gruntu beznadziejne już
chociażby tylko z tego prostego powodu,
że jesteśmy ludźmi, czyli istotami dalece
niedoskonałymi. Nasze mózgi się
różnią, nasza wiedza się różni i nasze
emocje się różnią. Mamy swoje sympatie,
swoje oparte na różnorodnej
wiedzy subiektywne oceny tego, co
jest ważne, i swoje hierarchie wartości.
Jak kogoś bardzo nie lubimy, łatwo
uwierzymy w różne oskarżenia. Jak kogoś
lubimy, łatwo uwierzymy w jego
wyjaśnienia. Nawet w źródle tak obiektywnym,
jak kwartalne raporty urzędu
statystycznego każdy ekonomiczny
ekspert wyczyta trochę co innego. Liberał
skupi się zapewne na dynamice
produkcji. Konserwatysta na stopie
bezrobocia. Socjalista na płacach. Podobnie
z tego samego przemówienia
prezesa Kaczyńskiego każdy reporter
albo komentator zrozumie co innego.
Zwolennik PiS-u zauważy zapowiedź
ważnych reform. Zwolennik PO zauważy
nowe ciężary grożące przedsiębiorcom
i niedostatek reform budżetowych.
Przeciwnik POPiS-u zauważy
głównie zagrożenia dla demokratycznych
swobód. Nawet jeżeli każdy
wspomni o reformach, ciężarach i niebezpieczeństwach,
to w najlepszym razie inaczej rozłoży akcenty.
Autor przemówienia, który starał się je po
swojemu wyważyć, każdą relacją
będzie rozczarowany, podobnie jak czytelnicy
reprezentujący opcję inną niż
autor. W starych demokracjach o tych
mechanizmach rodzice opowiadają
dzieciom, a nauczyciele uczniom.
Każdy dobrze rozumie, czego się może
spodziewać po medium liberalnym,
konserwatywnym albo lewicowym. Polakom
nikt jakoś tego nie zdążył powiedzieć,
więc szerzy się wiara w spiski
i przekonanie, że media wciąż kłamią,
co jest oczywistym absurdem. Bo na
pluralistycznym, konkurencyjnym rynku
kłamstwo ma krótkie nogi. Prawdziwe
dziennikarskie kłamstwa niezwłocznie
są ujawniane przez „życzliwych”
kolegów, którzy nie mają żadnego powodu,
by nam je darować. Nawet jeżeli
czasem ktoś z nas ma ochotę skłamać,
to się powstrzymuje ze strachu
przed kompromitacją. Co nie znaczy,
że nie możemy się mylić w rozmaitych
ocenach. Mylimy się bez przerwy. Jak
każdy.
Jacek Żakowski
Całość:
4. PRAWDZIWSZA HISTORIA...
http://www.wolnyswiat.pl/4h5.html