Witaj, Abe, dawno Cię nie było i jesteś z bardzo ciekawymi problemami do przedyskutowania
Zacznę może od poprzedniego postu, choć trochę czasu minęło. Mówisz o autorytetach:
Abesnai pisze:Moja wiara przy wielu z nich trwała tak długo dopóki się nie wypaliła z prozaicznych przyczyn - doświadczenie życiowe.
Ale takie podejście jest uniwersalne, dotyczy nie tylko autorytetów czy priorytetów w życiu, ale też religii... Prawdą jest to, co przekłada się na życie, sprawdza się w nim. Jeśli się nie sprawdza, a człowiek trwa w wierze w to, cóż, znaczy trwa w swoim uwarunkowaniu 'dla zasady', 'bo tak trzeba', a może nawet 'bo tak łatwiej'. No, każdy wybiera sam, dla mnie to jest po prostu 'lenistwo mentalne'. Bo kiedy już zaczyna się zauważać, że coś nie sprawdza się w życiu, to doskonała podstawa, żeby zechcieć zrozumieć, dlaczego. I znaleźć w to miejsce coś, co się sprawdza. Doskonale pasuje mi tu przypowieść o talentach: jeden zakopie je, inny pomnaża. A dostaliśmy od Boga talent niesamowity: nasz rozum. Zapewne po to, żeby z niego korzystać zgodnie z naszym wyborem. Jeden zauważy to niesprawdzanie się, użyje rozumu i znajdzie metodę, drugi odmówi tego, bo rodzice, dziadkowie, społeczeństwo, Tradycja... I zakopie się do tego stopnia, że już przestanie zauważać cokolwiek innego (wraz z faktem, że jest zakopany po uszy
).
Abesnai pisze:Całkiem świadomie zdaję sobie sprawę, że na moją obecną wiarę składają się całkiem określone okoliczności. Piszę to z punktu wiedzenia osoby, która przez większość życia była niewierząca. Czy przypadkiem stając w obliczu własnej śmierci bądź odejścia z tego świata kogoś szczególnie Wam bliskiego żadne z Was nie miało okazji postawienia sobie pytania, co po niej ... ? Perspektywa niebytu była jak dla mnie jakoś mało pasjonująca
Czy w czyimś życiu nie pojawiły się wydarzenia na tyle niewytłumaczalne, że wykraczające poza zdolność logicznego rozumowania oraz brak możliwości jakiejkolwiek racjonalnej formy wytłumaczenia ?
Niewierząca czy niereligijna? (bo to jednak różnica)
Ja jestem w o tyle dobrej sytuacji, że odkąd pamiętam, po prostu wiedziałam, że śmierć nie kończy niczego. Nie potrafię tego wyjaśnić, ja to po prostu czułam. Choć nie rozumiałam. Ze śmiercią byłam 'oswajana' od wczesnego dzieciństwa, nikt mnie nigdy nie ochraniał przed żadnymi 'okropnościami' (nie nie będę opowiadać, nie bójcie się
), a że byłam od zawsze bardzo wrażliwa i nie mogłam na nikogo liczyć, musiałam sobie z tym problemem jakoś poradzić sama. I poradziłam sobie, instynktownie. Na przyszłość zaprocentowało bardzo dobrze.
Śmierć najbliższych we wczesnym okresie życia mnie ominęła, natomiast wydarzało się coś, co chyba mocniej mną 'szarpało' i dawało do myślenia w kontekście tego czegoś, co istnieje, ale człowiek tego nie postrzega. Otóż chodzi o choroby i wypadki w rodzinie. Tak się składało, że były one dla mnie traumą okropną. Od dziecka przeżywałam je okropnie i na dodatek zawsze przed każdym atakiem przerażającej choroby jednego z członków mojej rodziny, ja to wiedziałam wcześniej, zanim nastąpił. Czyli, można by pomyśleć, trauma podwójna: najpierw to moje odczucie wszechogarniające (bywało, że połączone ze snem na ten temat, potem rzeczywistość. Ale jak dziś patrzę na to, widzę, że to była genialna metoda na złagodzenie odczuć, jakby podzielona na dwie części. Pierwszy etap 'na pusto', że tak powiem, bez faktu w rzeczywistości, drugi - potem, jak już byłam 'nastawiona'. Dzięki temu łatwiej było mi to znieść, jak się wydarzyło w rzeczywistości.
(traumę z tym związaną zakończyłam moim dziecięcym wyborem, miałam chyba 8, może 9 lat, żeby to więcej się nie powtórzyło; poszłam na taki 'układ' z Bogiem z tak potężną siłą, że... osoba ta przestała chorować)
A rzeczy dziwne i absolutnie niewytłumaczalne racjonalnie i to w ilości wprost niesowitej, zaczęły przydarzać się w moim życiu dopiero w 2005r. To był okres, kiedy ja już dojrzałam do wyjścia z hipokryzji religijnej i zaczęłam ostro szukać odpowiedzi na moje pytania, na które religia nijak nie potrafiła odpowiedzieć. Znaczy odpowiadała, ale ja tego nijak nie czułam, nijak to się w życiu nie sprawdzało...
'Szukajcie, a znajdziecie, pukajcie, a drzwi wam otworzą', ta prawda sprawdziła się w 100%-ach w moim życiu. Dziś już wiem, dlaczego tak się dzieje: dzięki temu, że byłam otwarta i rzeczywiście szukałam. Człowiek tak jest skonstruowany, że swoim nastawieniem do życia (pozytywnym, poszukującym) sam sobie otwiera wiele drzwi, a rzeczywistość niewidzialna dostarcza wszystkiego, czego poszukujemy i to w formie jak najbardziej przystosowanej do konkretnej osoby i do konkretnych potrzeb, w formie stymulującej do dalszego rozwoju (w sensie, że nie podaje się niczego 'jak na tacy', podaje się jeden element i na jego bazie człowiek może rozwinąć resztę).
Oczywiście wiara stoi tu na pierwszym miejscu, ona jest jakby 'warunkiem' tego rozwoju, możliwości postrzegania więcej, niż materialne oczy nam pozwalają. Wiara otwiera drzwi, daje możliwości zrozumienia.
A wiara religijna? No, u mnie się nie sprawdziła, choć przez wiele lat bardzo się starałam religii zawierzać. Ale to nie znaczy, że u kogoś innego się nie sprawdzi. Bo problem tu nie w religii, filozofii, poglądach (to tylko nasze 'narzędzia'), a w tym, co one nam dają, jakim człowiekiem jesteśmy dzięki nim, na ile potrafimy zamieniać negatywne na pozytywne w naszym życiu, najkrócej mówiąc - na ile jesteśmy 'lepszym' człowiekiem dzięki nim. Na pewno są ludzie, którym wiara religijna bardzo w życiu pomaga i sprawia, że rozwijają się.