Krzysztof K pisze:Henry David Thoreau powiedział:
"Jeżeli rządowa machina wymaga od Ciebie abyś był pośrednikiem niesprawiedliwości wobec innych, wtedy, powiadam Ci, złam prawo."
"Nade wszystko powinniśmy być ludźmi, dopiero zaś potem obywatelami. "
"Czy obywatel powinien – choćby tylko na chwilę, choćby w najmniejszym stopniu – podporządkowywać swoje sumienie prawodawcy?; po co w takim razie każdy człowiek ma sumienie? "
Co jest zatem ważniejsze: sumienie, czy prawo?
Co wybrać, gdy nasze sumienie podpowiada nam rozwiązanie zupełnie odmienne od tego, którego oczekuje prawo?
Postudiować prawo i tak lawirować między przepisami, by wyszło na nasze.
Mam kłopot z odpowiedzią na te pytania, bo nie zdarzyło mi się jeszcze skonfliktowanie sumienia i prawa w skali, która implikowałaby jakieś szczególne dylematy moralne. Dlatego brak wypowiedzi z autopsji. Natomiast jak, zgaduję, większość ludzi stykających się z drażliwymi tematami z serii
Czy i jak przestrzegać prawa, staram się do nich ustosunkować i zawsze wychodzi mi:
Dopóki człowiek nie krzywdzi innych ludzi, niech robi co chce.
Tu wkrada się niuans, bo krzywda jest przecież względna (każdego boli co innego) i do tego może mieć miejsce przynajmniej na dwóch poziomach (fizycznym i psychicznym). Obowiązujące aktualnie prawo chyba dość przyzwoicie reguluje tę kwestię, posiadając kary na okoliczność mobbingu, nękania, pokiereszowania, zabicia, z zamiarem popełnienia czynu lub też jego braku… Szwankuje wyraźnie dopiero na granicy przepisów i etyki, tam, gdzie pojawia się popularny ostatnio fioł bronienia życia za wszelką cenę, czyli eutanazja czy nawet okaleczony przez ofiarę niedoszły morderca. I właśnie tam, gdzie wkradają się niejasności dotyczące
mojego własnego ciała i ducha, ale nie wpływające bezpośrednio na innych ludzi* dałabym ludziom prawo do decydowania o swoim życiu. Chcę się zabić? Moja decyzja, którą nie mogę obarczać nikogo innego (np. odpowiednie przyciski odcinające aparaturę podtrzymującą życie przy szpitalnych łóżkach; albo nawet komendy wydawane elektronice myślami, wkrótce). Chcę zjeść kawałek sąsiada? Moja i jego decyzja, wspólna, taka sama. Napadłeś mnie? Twoja decyzja, że nastajesz na moje życie i narażasz swoje myśląc, że jestem ofiarą, licz się z możliwymi konsekwencjami, łącznie ze swoją śmiercią.
A co powiedzielibyście na założenie: to człowiek, któremu
świadomie zrobiono krzywdę (osobiście lub np. zabito jego bliskich), ma prawo decydować o losie oprawcy? Skazać na vet za vet, więzienie albo darować, wykazując się wspaniałomyślnością? Bez pociągania za łańcuszek wydarzeń, aktywność ograniczona tylko na linii oprawca-ofiara, żeby się nie załączył klan Capuletich szukający zemsty na kolejnych członkach rodziny. Czy to by mogło dobrze działać? Prawo oparte na sumieniu. Zastanawiam się, czy nie wyszedłby z tego eksperyment Zimbardo w powiększeniu, gradacja okrucieństwa. A może właśnie osiągnięcie jakiegoś wyższego poziomu świadomości, łagodności, wyrozumiałości w społeczeństwie, coś a la Jan Paweł II wybaczający zamachowcy?
*wiadomo, że rodzinie żal, media będą miały o czym pisać itd., ogólnie od reakcji ludzi się nie ucieknie, ale mam na myśli bycie w pewien sposób asertywnym: podejmuję decyzję nie z zamiarem krzywdzenia innych, cudza krzywda może być tylko ewentualnym, naturalnym, niezamierzonym efektem ubocznym.